Ile bym dał za ten aparat... Oto nowa Leica M10
Leica M10 to już rzeczywistość. Nowy aparat niemieckiej firmy właśnie został zaprezentowany. Jest niesamowicie piękny, jeszcze bardziej minimalistyczny, lecz jednocześnie (standardowo...) nieprzyzwoicie drogi.
Leica M10 to najnowszy aparat dalmierzowy niemieckiego producenta. Jest następcą... no właśnie, którego aparatu? Pierwszym cyfrowym dalmierzem była Leica M8 z 2006 roku. Później mieliśmy pierwszą pełną klatkę, czyli M9 z 2011. Od tego czasu powstało jednak wiele nowszych odgałęzień w serii, czyli m.in. Leica M-E, M Monochrom, M, M-P, czy ostatnio M-D bez ekranu z tyłu.
Leica M10 to jak nowy model referencyjny na 2017 rok. Esencja tego, czym chce być Leica w nowej rzeczywistości.
Fani Leiki pierwszą zmianę powinni odczuć po wzięciu aparatu do ręki. Leica M10 jest o 4 milimetry cieńsza od poprzedniczek. Niewiele? Teoretycznie tak, ale to wystarczy, by M10 była najcieńszym aparatem cyfrowym serii M. Co więcej, grubość w końcu odpowiada analogowym konstrukcjom.
Kolejną ważną nowość widać po przyłożeniu oka do wizjera. Jego pole widzenia zostało powiększone o 30 proc., a powiększenie urosło do 0,73x. Do tego Leica zwiększyła odległość, z której korzystanie z wizjera jest najbardziej komfortowe. To dobra wiadomość dla fotografów noszących okulary.
Leica M10 korzysta z nowej matrycy i nowego procesora obrazu.
Leica M10 jest wyposażona w nową pełnoklatkową matrycę CMOS o rozdzielczości 24 megapikseli, która teraz może pracować z czułością do ISO 50.000. Mikrosoczewki nad matrycą zostały przeprojektowane, aby zapewniać lepsze rezultaty z szerokokątnymi i bardzo jasnymi obiektywami. Nad matrycą nie ma filtra AA, co zapowiada bardzo dobrą ostrość.
Pojawił się też nowy procesor Maestro II, dzięki któremu szybkość serii wzrosła do 5 kl/s. Bufor aparatu ma teraz 2 GB, a maksymalna długość serii 30-40 klatek.
Autofocus? Jak zwykle, nie znajdziemy go na pokładzie. Ostrość możemy ustawić tylko manualnie, choć osoby oswojone z dalmierzowymi aparatami potrafią być szybsze od niejednego układu AF.
Trzy przyciski do obsługi... i Wi-Fi.
Leica M10 jest tak minimalistyczna, jak to tylko możliwe. Na górnej ściance znajdziemy włącznik, spust migawki, pokrętło czasu naświetlania i pokrętło czułości ISO. Przysłonę, standardowo, ustawiamy pierścieniem na obiektywie.
Podobny minimalizm wkroczył też na tylną ściankę, gdzie poza dodatkowym pokrętłem i joystickiem znajdziemy tylko trzy przyciski: podglądu Live View, podglądu zdjęć i menu.
Po raz pierwszy Leica serii M jest wyposażona w łączność bezprzewodową. Aparat może połączyć się poprzez Wi-Fi ze smartfonem (tylko iOS), dzięki czemu możemy przesyłać pliki RAW (format .dng), jak i sterować zdalnie aparatem.
Poza tym całe DNA serii M pozostało niezmienne. Nadal mamy do czynienia z metalowym korpusem wykonanym z wręcz maniakalną precyzją. Nie zmienił się też oczywiście bagnet do mocowania obiektywów. Ekran ponownie nie jest odchylany, ma 1,036 mln punktów i jest pokryty szkłem Gorilla Glass. Zdjęcia zapiszemy na kartach SD.
Leica proponuje też całe spektrum dodatków, w tym m.in. cyfrowy wizjer podłączany do gorącej stopki. Do M10 możemy dokupić różne kombinacje skórzanych pasków i pokrowców, w kilku kolorach, w tym w czerwonym. Z kolei sam aparat jest dostępny w wersji srebrnej i czarnej.
Przepiękne rozwinięcie serii, lecz jak zwykle, tylko dla nielicznych.
Nie ma chyba fotografa, który pogardziłby nową Leicą M10. Niestety tylko nieliczni będą mogli nią fotografować. Korpus wyceniono na 6500 euro. Do tego ceny obiektywów potrafią być jeszcze wyższe. Kwota jest zawrotna, ale niczego innego nie można było się spodziewać. Niemieccy stomatolodzy i arabscy szejkowie prawdopodobnie już ustawiają się w kolejce.
To dobrze, że w dzisiejszym świecie nadal mamy fotograficzne ikony. W czasach, kiedy Hasselblad sprzedaje się chińskiej firmie DJI, Leica nadal istnieje i robi swoje. I właśnie za to ją uwielbiamy.