Nowa Leica M nie będzie miała ekranu. Jest w tym coś pociągającego
Leica po raz kolejny pokazuje, że ma w nosie rynkowe trendy. Kiedy wszyscy romansują z Wi-Fi, obsługą dotykiem i aplikacjami, niemiecki producent zaprezentuje korpus bez udziwnień i… bez ekranu.
Jak wyróżnić się na rynku aparatów? Można być Leicą, która przyciąga wzrok fotografów niczym magnes. A jak wyróżnić się wśród innych aparatów Leica? Można być np. limitowaną Leiką z sygnaturą Lennyego Kravitza. Nadal zbyt mainstreamowo? Leica ma rozwiązanie.
Nowa Leica serii M nie będzie miała ekranu
Właśnie wyciekły zdjęcia wraz ze specyfikacją nowej Leiki M-D (Typ 262), która zadebiutuje na początku maja.
Nowy aparat jest bardzo minimalistyczny. Do kształtu korpusu zdążyliśmy się już przyzwyczaić (bryła jest starsza od większości czytelników Spider’s Web, a nawet ich rodziców), natomiast zaskakuje brak czerwonej kropki na froncie. Logotyp producenta znajduje się za to w formie pięknego graweru na górnej ściance.
Minimalizm jest posunięty znacznie dalej, co widać na tylnej ściance. Miała być „esencja aparatu”, no i faktycznie, jest. Nie ma za to ekranu. Zdjęcia są zapisywane na karcie pamięci, ale można je obejrzeć dopiero po przełożeniu jej do komputera. To świetne, choć zupełnie zbędne, nawiązanie do czasów analogowych.
Tylną ściankę, wzorem analogowych dalmierzy M, zdobi jedynie pokrętło czułości ISO. W analogach pokrętło pełniło rolę informacyjną i zwalniało fotografa z konieczności pamiętania, jaki film został załadowany do aparatu. W Leice M-D pokrętło faktycznie odpowiada za regulację czułości ISO.
Sercem aparatu jest matryca CMOS o rozdzielczości 24 MP. Czułość ISO dochodzi do wartości 6400, a procesor obrazu to Leica Maestro. Standardowo, w wyposażeniu nie znalazł się moduł autofocusu. Ostrość jest ustawiana ręcznie.
Nowy korpus wygląda przepięknie. Brak ekranu pociągnął za sobą brak przycisków, dzięki czemu na obudowie mamy same pokrętła (nie licząc przycisku migawki i zwalniania obiektywu). Jest w tym coś absolutnie magicznego. Ten aparat jest niesamowicie zadziorny. Jest jak wyzwanie. Pyta fotografa: „czy jesteś wystarczająco dobry, by odważyć się mną fotografować?”.
Nie jest to jednak pierwszy cyfrowy aparat Leiki bez ekranu.
Leica już ma (a raczej - miała) w swojej ofercie aparat cyfrowy, który nie został wyposażony w ekran. Takim modelem była Leica M Edition 60, która powstała w 2014 roku na sześćdziesięciolecie istnienia dalmierzowego systemu M.
Aparat powstał na bazie modelu Leica M-P. Niemiecki producent wyprodukował tylko 600 sztuk tego aparatu. Zestaw z obiektywem Leica Summilux-M 35 mm f/1.4 ASPH wyceniono na 65 tysięcy dolarów. Innymi słowy, ćwierć miliona złotych!
Jestem w stu procentach przekonany, że mimo tej zawrotnej ceny aparat od razu znalazł nabywców, najpewniej w głównej mierze wśród kolekcjonerów. Cyfrowa Leica bez ekranu była w końcu białym krukiem.
Wszystko zmieni się w momencie premiery nowej Leiki M-D. Będzie to aparat produkowany masowo, a więc cyfrowe Leiki bez ekranów „zaleją” rynek (jakkolwiek zabawnie by to brzmiało w stosunku do Leiki).
„To samo”, tylko 10 razy taniej
Na miejscu kolekcjonerów, którzy skusili się na model M-P, byłbym wściekły. Każdy z 600 posiadaczy Leiki bez ekranu wyłożył na nią równowartość 250 tys. zł. Z kolei nowa Leika M-D została wyceniona „jedynie” na 26 tys zł. (4,650 funtów).
W tym wypadku zakup limitowanej Leica M Edition 60 raczej nie był udaną inwestycją.
Tak czy inaczej, na mojej prywatnej liście pt. „chcę to”, nowa Leica zajmuje jedno z topowych miejsc.