Apple może uczyć się od Google'a. Tak powinien działać smartfon w samochodzie
Nie cierpię montować telefonu gdziekolwiek w samochodzie i korzystać z niego jako nawigacji i urządzenia multimedialnego. Ok, nie cierpiałem, dopóki nie spróbowałem Android Auto w wersji dla smartfonów.
Nie cierpiałem z dość prostego powodu. Jakieś uchwyty, jakieś ciągnące się wszędzie kable. Coś trzeba kliknąć, coś trzeba włączyć. Trzeba męczyć się z niewygodnym interfejsem albo przedzierać się przez gąszcz "samochodowych" nakładek. A CarPlay/Android Auto na dedykowanym zestawie, połączonym z telefonem przez USB ukryte np. w schowku? Ładnie, czysto, idealnie. Dlatego długo odpychałem od siebie myśl o tym, żeby - jak większość kierowców, po prostu zamontować telefon w uchwycie na nawiewie. Chciałem mieć duży, piękny ekran z CarPlayem i Android Auto jednocześnie. Bo wydawało się to jedyną sensowną, elegancką i funkcjonalną opcją.
Tyle tylko, że dokupienie takiego zestawu to droga przez mękę.
Bo i nie bardzo jest w czym wybierać. Jeśli nie kosztuje koszmarnych pieniędzy, to przeważnie ma inny problem. Do tej pory w oko wpadły mi trzy systemy współpracujące z duetem Android Auto/CarPlay - od Sony, JBL i Parrota.
Pierwszy ma rozsądną cenę (około 500 dol.), ale wygląda tak, że - mówiąc delikatnie - wolałbym nie łączyć go w żaden sposób z włoskim wzornictwem wnętrza mojego samochodu. Drugi z nich ma rewelacyjną cenę (399 dol.), prosty wygląd i generalnie brak wad. Poza tym, że zaprezentowano go w lutym tego roku i... dalej nie wprowadzono go do sprzedaży. Trzeci natomiast, po tym jak podczas prezentacji został całkiem ciepło przyjęty przez media, został dyskretnie anulowany. Pięknie.
Zrezygnowany kupiłem więc uchwyt, ładowarkę (zestaw głośnomówiący miałem już wcześniej) i jeździłem, raczej nierad, tak, jak do tej pory. Aż miejsce w uchwycie, do tej pory okupowane przez iPhone'a, zajął telefon z Androidem.
Tak, bawiłem się już wcześniej Android Auto na telefonie, ale dopiero teraz udało mi się to rozwiązanie przetestować dłużej, w normalnych, codziennych warunkach.
I tak, jak wygląda to u Google'a, powinno wyglądać to u wszystkich.
Również dlatego, że to jest rozwiązanie, które zupełnie oddala od człowieka chęć dokupienia tego kolejnego, dedykowanego, drogiego ekranu do samochodu. Telefon wystarczy w zupełności.
Jak bowiem wygląda obsługa Android Auto w formie smartfonowej? Idealnie. Wsiadamy do samochodu, wsadzamy telefon do uchwytu, włączamy Bluetooth i... już - smartfon przełącza się w tryb Android Auto ze wszystkimi tego zaletami. Do tego opcjonalnie wyłączy na czas jazdy WiFi, żeby nie tracić energii, a kiedy straci połączenie z Bluetoothem (np. wysiądę z samochodu albo wyłączę zestaw) - natychmiast wyłączy Android Auto.
Nic nie trzeba klikać, nic nie trzeba na telefonie przełączać. Mamy na wyświetlaczu tylko to, co jest nam w czasie jazdy faktycznie potrzebne - nawigację, listę kontaktów, odtwarzacz muzyki, plus ewentualnie nieliczne i bardzo ograniczone powiadomienia z wybranych aplikacji. Wszystko wielkie, wszystko wyraźne, wszystko czytelne, a dodatkowo częściowo obsługiwane głosowo w prosty sposób - nie muszę nawet naciskać żadnego przycisku. Ot, mówię "Ok, Google" i pytam np. o pogodę, trasę - o co chcę.
Niby proste, niby banalne, niby nie jest wyzwaniem uczynić smartfon głupszym i mniej funkcjonalnym niż jest. Ale...
Zerkam na iPhone'a, który przecież przez większość czasu gości w tym samym uchwycie i łączy się z tym samym zestawem Bluetooth. I co? I tam Apple z jakiegoś powodu tego nie zrobił. W trakcie jazdy mam ten sam interfejs co podczas normalnego użytkowania. Ten sam, który na co dzień się sprawdza, ale w trakcie jazdy jest zupełnie nieużyteczny.
Jasne, można próbować argumentować, że interfejs CarPlay to w dużej mierze interfejs iOS, tylko z rozciągniętymi do granic możliwości ikonami. Skoro tak, to dlaczego nie można było tego przenieść na mniejsze ekrany tak, jak zrobił to Google z Android Auto? Przecież to nawet jeszcze prostsze.
Wszystkich możliwości Android Auto w wersji smartfonowej opisywać tu nie będę - te są niemal tożsame z tym, co oferuje Android Auto na dedykowanym urządzeniu. Zresztą... dużo tu do opisywania nie ma. Panele główne są cztery, wszystkie jasno opisane, opcji dodatkowych jest tak mało, że mieszczą się na jednym ekranie telefonu. Więcej nie trzeba.
Żeby było jasne - jestem wielki fanem takiego "ogłupiania" telefonu.
Codzienny interfejs smartfonu nie nadaje się do obsługi w trakcie jazdy. Nadmiar aplikacji wcale nie pomaga w skupieniu się na prowadzeniu, a piętrząca się góra powiadomień tylko irytuje.
Odtwarzacz, nawigacja, ostatnie połączenie, ewentualnie informacja o nowej wiadomości tekstowej (bez możliwości odczytania - jedynie odsłuchania) i np. prawdopodobne miejsce naszej trasy na bazie wcześniejszych wyszukiwań - dużo więcej nie trzeba. I to wszystko tutaj jest... jest na jednym ekranie. Dokładnie tak, jak powinno być. Co jest zresztą fascynującym kontrastem dla tego, co potrafią wepchnąć do swoich systemów producenci samochodów, którzy np. pozwalają odczytać ci SMS-a, a nawet odpisać na niego, nawet jeśli pędzi po autostradzie.
Nie, Android Auto w wersji smartfonowej idealny nie jest.
Chociażby... nie potrafi zintegrować się z Apple Music (choć ze Spotify wychodzi to mu już dobrze). Obsługa głosowa też nie jest w pełni funkcjonalna. Brak obsługi zbyt wielkiej liczby aplikacji też może niektórym nie przypaść do gustu. No i oczywiście nie można odpisać na SMS-a, snapa czy innego fejsa w trakcie jazdy, co uważam jednak za genialną zaletę.
Poza tym jednak Google - co mogę powiedzieć po kilku dniach intensywnego używania Android Auto - odwalił kawał świetnej roboty. Nie tylko dlatego, że Android Auto ma właściwie wszystko to, co jest nam potrzebne w trakcie jazdy (i, dzięki bogu, ani trochę więcej), ale i dlatego, że przez kilka drobnych, sprytnych rozwiązań (automatyczne uruchomienie przy włączaniu BT, etc.) jest tak blisko pod względem komfortu użytkowania do osobnego, dedykowanego urządzenia, jak to tylko możliwe.
Apple, czas na twój ruch.