Mojego następnego samochodu może... w ogóle nie być. I wątpię, żebym żałował
Trzeba mieć samochód, po prostu trzeba. A to, żeby zrobić większe zakupy, a to, żeby pojechać gdzieś na weekend, a to, żeby kogoś podwieźć. Kupujemy więc samochód i… zaczyna się.
Każdy kto kupił samochód wie, że wejście w jego posiadanie to dopiero początek wydatków.
Jeśli kupujemy na raty albo w leasingu - musimy co miesiąc opłacić za niego spory abonament albo abonament dużo mniejszy, ale wtedy auto nigdy nie będzie nasze. Jeśli kupujemy auto używane, musimy pogodzić się z tym, że regularnie będziemy do niego dokładać spore kwoty, a i tak samochód ten nigdy nie stanie się samochodem nowym.
Można jeszcze kupić nowiutkie auto za gotówkę, ale tutaj nie dość, że trzeba liczyć się z ogromnym, jednorazowym wydatkiem (i błyskawiczną, gigantyczną stratą wartości), to jeszcze… nawet to nie rozwiązuje wszystkich problemów.
Zostaje nam przecież szereg innych kosztów. Od paliwa, przez przeglądy i obowiązkowe ubezpieczenia, których ceny wciąż rosną, po takie drobnostki jak np. opłacanie miejsca parkingowego i… zadbanie o to, żebyśmy posiadali jakieś miejsce parkingowe w okolicy naszego domu lub mieszkania.
A potem nagle kończy się gwarancja i zostajemy sami ze sobą. I swoim samochodem, który musimy teraz utrzymywać w całości z własnej kieszeni. Skomplikowanym, nowoczesnym samochodem, którego ewentualne naprawy nie będą należeć do tanich.
A to tylko część całej historii.
Kupujemy samochód, obojętnie jaki - nowy czy używany. Korzystamy z niego niemal codziennie - rano jedziemy nim do pracy, po południu wracamy, po drodze odbierając dzieci i robiąc zakupy. W weekend wyskoczymy gdzieś poza miasto. Brzmi jak normalne, względnie intensywne użytkowanie.
A jednak jeśli przyjrzymy się temu, przez ile czasu faktycznie samochód jest w użyciu, to można - zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, ile pieniędzy marnujemy - złapać się za głowę.
Tu nawet nie trzeba dokładnych statystyk. Wystarczy przypomnieć sobie, ile większość z nas pracuje - 8 godzin dziennie w biurze. Czy w tym czasie jedziemy samochodem? Przeważnie nie. 1/3 każdej doby z głowy. Załóżmy też, że od 24:00 do 6:00 rano śpimy. 14 godzin, podczas których nie używamy samochodu - przez prawie 60 proc. doby nasze auto stoi bezczynnie, tracąc na wartości i m.in. zbliżając się do kolejnego obowiązkowego przeglądu i wymian.
Zostaje nam 8 godzin na korzystanie ze sprzętu, który kosztował nas dziesiątki (albo i setki) tysięcy złotych i który oprócz samego zakupu musimy jeszcze utrzymywać. Spora część z tych 8 godzin wykorzystywanych jest pewnie na szukanie miejsc parkingowych - tym trudniejszych do znalezienia, że musimy o nie walczyć z innymi samochodami, które kupiono głównie po to, żeby stały i czekały na swoich właścicieli.
A przecież miasta i miejsca parkingowe nie są z gumy - w centrum miasta nigdy nie będzie wystarczająco miejsc dla wszystkich zainteresowanych.
Tak, są przypadki, kiedy auto trzeba mieć na własność.
Dom daleko poza miastem? Auto na własność jest obowiązkowe. Częste, dalekie wyjazdy? Też trudno znaleźć inne rozwiązanie.
Ale dla kogoś, kto mieszka w centrum czy w okolicach centrum miasta , może to nie być najlepszym rozwiązaniem.
Zresztą wypadkową tych wszystkich problemów widać na przykładzie floty Spider’s Web.
Łukasz Kotkowski właśnie zaczyna przygodę z comiesięcznym płaceniem za samochód, z którego będzie korzystał sporadycznie. Maciek Gajewski jeździ samochodem, który z „samochodem” ma już wspólną tylko nazwę, bo zakup i utrzymanie nowego to zbędny wydatek. Ja co miesiąc zostawiam małą fortunę u mechaników, bo chcę, żeby moje używane auto jeździło jak nowe, co jest zresztą niemożliwe do osiągnięcia.
Niektórzy w naszej redakcji natomiast samochodu nie posiadają w ogóle. Dawid Kosiński może i chciałby coś kupić, może nawet w czymś na kształt „abonamentu”, bo czasem przydałyby mu się własne cztery kółka, a używanego naprawiać nie chce. Ale po tym przypomina sobie, że korzystałby z nich może raz w miesiącu albo i rzadziej, więc odkłada jakiekolwiek decyzje do momentu, kiedy znowu auto będzie mu potrzebne. Po czym znowu cały pomysł porzuca, kiedy uświadomi sobie, jak rzadko takie sytuacje mają miejsce.
Postawę osobną, choć nie wątpię, że popularną w społeczeństwie - zwłaszcza tym wychowanym na smartfonach i tabletach - prezentuje nasz Jakub Kralka. To człowiek, który prawdopodobnie raz na zawsze wyparł z siebie jakąkolwiek chęć posiadania samochodu po tym, jak w kilkunastoletnim, podarowanym mu pojeździe, po kilku tygodniach postoju… rozładował się akumulator. I tak, potrafi się ze swoją traumą wtrącić do każdej para-motoryzacyjnej dyskusji. I niemal widzę, jak na samo wspomnienie o tym zaczynają drżeć mu dłonie, a oczy zachodzą delikatną mgłą.
Pośmialiśmy się, ale w tym nie ma nic śmiesznego.
Kuba, tak samo jak pozostali członkowie redakcji i właściwie wszyscy posiadacze samochodów oczekują od swoich pojazdów przede wszystkim jednego: że będą zawsze gotowe do jazdy, nigdy ich nie zawiodą.
Najlepiej by było, żeby przy okazji nie trzeba było za ich utrzymanie płacić i jeździć do serwisu. Nigdy.
Nie da się tak? Ach, da się. I to nawet na dwa sposoby.
W tym miejscu niektórzy pewnie zgadną, że pierwszym z nich jest car sharing. I zaraz podniesie się protest, że przecież to niewygodne, niepraktyczne, a do tego mało innowacyjne, bo trzeba auto odebrać w punkcie A i oddać w punkcie B, tak jak to jest np. w przypadku rowerów miejskich.
Tak? To przyjrzyjmy się, jak działa to w przypadku największego na świecie dostawcy usług car sharingu - car2go, należącego do Daimlera. Firma debiutowała w 2008 roku i od tego czasu działa w 30 lokalizacjach, dysponując flotą niemal 15 tys. pojazdów, z czego spora część jest w pełni elektryczna.
Po pierwsze, wcale nie trzeba oddawać samochodów ani tam, gdzie się je wypożyczyło, ani np. na konkretnym parkingu. Znajdujemy i wypożyczamy odpowiadający naszym potrzebom samochód za pomocą smartfonu, wsiadamy i jedziemy. Kończymy trasę? Po prostu zostawiamy samochód i kończymy wypożyczenie. Oczywiście nie możemy wyjechać 50 km za miasto i zostawić go w lesie, ale nie jesteśmy ograniczeni do konkretnych lokalizacji, a raczej dużo bardziej ogólnych stref.
W optymalnej sytuacji (a na niektóre miasta przypadają tysiące samochodów z car2go) wygląda to niemal tak, jakby nasz samochód… cały czas poruszał się za nami i cały czas był gotowy do drogi. Przyszliśmy do pracy na piechotę, bo tak zdrowiej, po czym okazuje się, że jednak trzeba zrobić spore zakupy przed powrotem do domu? Wyciągamy telefon, znajdujemy dostępne auto Car2Go, klikamy, wsiadamy, jedziemy. No i nie byłoby już problemów z tym, że na imprezie nie możemy wypić piwa, bo przyjechaliśmy autem i szkoda je zostawić. To w końcu nie jest nasze auto - skorzysta z niego ktoś inny, a my wrócimy do domu taksówką. Rano w naszej okolicy pewnie bez trudu znajdziemy inne.
Po drugie, możemy zostawić auto niemal tam, gdzie tylko sobie zamarzymy, nie licząc się z kosztami parkowania. Żadnego szukania drobnych, żadnego chodzenia do parkomatów. Stajemy na parkingu, odchodzimy. Koniec. Kosztami biletów parkingowych zajmuje się Car2Go, nie my.
Zresztą… zajmuje się też wszystkim innym. Naprawy i serwis? Sprawa Car2Go. Przeglądy? Car2Go. Ubezpieczenie? Car2Go. A najciekawsze jest to, że nawet paliwo nas w ogóle nie obchodzi.
Oczywiście samochody Car2Go jakiegoś paliwa potrzebują - ile zostało go w baku albo na ile naładowane są akumulatory możemy sprawdzić jeszcze przed wypożyczeniem, z poziomu aplikacji mobilnej. Jeśli zabraknie nam paliwa, możemy je uzupełnić we własnym zakresie, po czym… wystarczy przesłać do Car2Go zdjęcie paragonu za tankowanie, numer samochodu i czas podróży. Po potwierdzeniu otrzymamy pełny zwrot naszej inwestycji w postaci darmowych przejazdów Car2Go. Świetne!
Czyli podsumujmy: samochód, który - obecnie w wybranych miastach świata - jest zawsze w naszym pobliżu, a kiedy skończymy go używać - zostawiamy go gdzie nam wygodnie. Do tego jest zawsze w pełni sprawny i nie płacimy ani grosza za jego zakup i eksploatację.
Płacimy tylko za to, kiedy faktycznie z niego korzystamy. Brzmi jak całkiem rozsądna opcja, szczególnie dla mnie, kiedy zerkam na kwoty wydrukowane na fakturach z serwisu. Zresztą nie trzeba polegać na moich teoretycznych rozważaniach - wystarczy zapytać jednego z 2 mln zadowolonych użytkowników tej usługi.
A ta druga opcja?
Też car sharing, ale… inny.
Ta druga opcja jest dla tych, którzy z jakiegoś powodu chcą lub muszą mieć własne auto. Może dlatego, że po prostu lubią, może dlatego, że regularnie jeżdżą w dłuższe trasy, gdzie cenniki takich usług jak np. car2go nie są już zbyt atrakcyjne. Jak wtedy sprawić, żeby samochód chociaż trochę na siebie zarobił?
Może… wypożyczyć go innym potrzebującym na czas, kiedy my z auta nie korzystamy - np. wtedy, kiedy siedzimy w pracy. Brzmi odważnie? Nietypowo? Jak jakiś pomysł z przyszłości? Nie, takie rzeczy już są powoli wprowadzane na rynek.
W tym momencie w Stanach Zjednoczonych prowadzony jest chociażby pilotażowy program Mercedesa realizowany przy współpracy z Getaround, który w przyszłym roku ma zawitać także na rynku europejskim. W jego ramach można wypożyczać nie tyle samochody firm zajmujących się ich udostępnianiem, a właśnie prywatnych osób, które aktualnie ze swojego Mercedesa czy Smarta nie korzystają.
Jak to działa? Po prostu instalujemy w samochodzie niewielkie urządzenie, dodajemy samochód do „oferty” i czekamy na chętnych, którzy będą korzystać z naszego pojazdu np. wtedy, kiedy my będziemy na wakacjach, na które polecimy samolotem.
Brzmi jak szalony pomysł? Przecież ludzie w podobny sposób udostępniają innym swoje pokoje, mieszkania i domy. Z samochodami nie powinno być większego problemu.
Tym bardziej, że może to być świetny sposób, żeby… wejść w posiadanie auta lepszego, niż to, na które jesteśmy sobie w stanie faktycznie pozwolić. Skoro bowiem to zarabia na siebie, to dlaczego nie wykorzystać części tych środków na spłatę części raty czy opłaty leasingowej?
Czyli co, mam nie kupować kolejnego auta? Dobre sobie.
Nie, każdy podejmuje oczywiście swoje decyzje analizując to, czy dana opcja mu się opłaci. Jedni będą musieli zostać przy samochodzie kupowanym na własność, inni car sharingiem ułatwią sobie poruszanie się po mieście (np. gdy na rodzinę przypada jeden samochód), inni dzięki udostępnianiu swojego pojazdu dorobią sobie trochę do jego utrzymania.
Trzeba po prostu zacząć brać pod uwagę czynniki, których do tej pory nie uwzględnialiśmy zbyt często, bo nie było do tego odpowiednich narzędzi.
Teraz już są. I sam nie wiem, czy za kilka lat, kiedy przyjdzie mi kupić nowy samochód, faktycznie go kupię. Bo jeśli taki car2go zawitałby do tego czasu na dobre w Polsce, mógłbym jednocześnie mieć samochód i... nie mieć go. Zupełnie niczego nie tracąc.
No, może poza wydatkami i zmartwieniami.