Wirtualna rzeczywistość na pecetach nie ma sensu. Przynajmniej nie dziś
Wirtualna rzeczywistość w wersji pecetowej to rozwiązanie ułomne, z którego nie będzie chciał korzystać żaden człowiek o zdrowych zmysłach. Brutalnie się o tym przekonałem.
Przez wiele lat komputery były uważane za sprzęty niespecjalnie nadające się do grania. Co bowiem wynikało z ich wielkiej mocy obliczeniowej, skoro radość z gry w najwyższych możliwych ustawieniach graficznych mogła być z łatwością zniweczona przez problemy ze sterownikami, sprzętem lub samą grą. Sytuacja jednak przez lata się poprawiała, aż całkiem niedawno zacząłem myśleć, że pod względem wygody pecety już dorównały konsolom. Teraz przekonałem się o tym, że prawda jest zupełnie inna.
Nie zrozumcie mnie źle, komputer był moją jedyną platformą do gier przez ponad dekadę. Jako młokos chętnie wymieniałem procesory, pamięci i karty graficzne. Do tego podkręcałem wszystkie możliwe podzespoły, szukałem najbardziej opłacalnych oraz najlepszych konfiguracji i chętnie zmieniałem sterowniki na nowe. Gdy ktoś mi mówił o konsoli do gier, co najwyżej porozumiewawczo pukałem się w czoło. Jak można godzić się na grę w niższej rozdzielczości, gorszych ustawieniach graficznych i przy mniejszej płynności? Jak można rezygnować z możliwości dawanych przez potężniejsze pecety? No jak?
Okazało się, że to bardzo łatwe. Wystarczy skończyć szkołę, przestać być utrzymankiem rodziców i zacząć dorosłe życie. Bardzo szybko przekonałem się, że jeśli cały dzień garbisz się przy komputerowym biurku, to absolutnie nie masz chęci siedzieć przy nim także po godzinach. Zwłaszcza że komputery nie są najmniej problemowymi sprzętami na rynku i, tak po prostu, lubią się zepsuć. Aktualizacja Windowsa, zła wersja sterowników, przegrzewająca się karta graficzna, przyczyn kłopotów może być naprawdę sporo. I tak, wiem że każdy z nich występuje bardzo rzadko, ale… jednak występują. Dlatego rzuciłem to wszystko w diabły i kupiłem sobie PlayStation 4.
Sprzętu tego używa mi się naprawdę przyjemnie i gram na nim praktycznie codziennie. Ostatnio jednak poważnie zacząłem rozważać chociaż częściowy powrót do pecetów. W końcu najnowsza konsola Sony nie jest demonem wydajności i oferowane przez nią możliwości graficzne nie są powalające. W dodatku pecety zdawały się naprawdę dojrzeć. Obecnie powszechne są automatyczne aktualizacje systemu, sterowników oraz gier. Dzięki tym rozwiązaniom korzystanie z peceta powinno być równie bezobsługowe jak konsoli. Przez to kupno komputera do gier naprawdę wydawało się mieć sens.
Szkoda tylko, że faktycznie sensu nie miało.
O trwającej nadal ułomności pecetów przekonały mnie gogle wirtualnej rzeczywistości HTC Vive, które miałem okazję testować. Wielokrotnie wcześniej używałem tego sprzętu i byłem oczarowany oferowaną przez niego jakością grafiki. Teraz jednak wiem, że nie chcę mieć tego sprzętu, nigdy nie wydam na niego kilku tysięcy złotych i nie dokupię do niego mocnego komputera. Gogle te co prawda fenomenalnie prezentują się na zamkniętych pokazach, targach sprzętowych i wystawach multimedialnych, ale nikt normalny nie będzie chciał korzystać z nich w domu.
Już tłumaczę, dlaczego.
W pudle z HTC Vive znajduje się cała gama akcesoriów. Poza okularami są w nim dwie stacje odczytujące ruchy gracza, dedykowane kontrolery oraz cała masa okablowania. Po wyjęciu tego całego bajzlu na pececie trzeba pobrać aplikację i razem z nią przejść proces konfiguracji. Brzmi dobrze, w końcu użytkownik lubi być prowadzony za rękę. Jednak już trzy minuty później zaczął trafiać mnie szlag. By zainstalować niezbędny pakiet, konieczne jest utworzenie konta HTC. Problemy z serwerami sprawiły, że sztukę tę powtarzałem 15 razy przez następne pół godziny. Trudno, tłumaczyłem to złośliwością rzeczy martwych.
Prawdziwy hardcore zaczął się jednak dopiero później. Aplikacja poinformowała mnie, że do instalacji niezbędna jest wiertarko-wkrętarka, ponieważ stacje bazowe należy zamontować na ścianach. Najpierw kilkukrotnie przetarłem oczy ze zdumienia, z wściekłości wypiłem pół stojącego obok piwa i wziąłem się do pracy. Na przeciwległych ścianach zamontowałem czujniki, połączyłem stacje bazowe za pomocą kabla i każdą stację bazową podłączyłem do prądu za pomocą dedykowanej ładowarki. Jako że gniazdka mam tylko na jednej ścianie, drugą stację musiałem podłączyć za pomocą przedłużacza.
Potem poszło z górki, bo wystarczyło podpiąć okulary do przejściówki, przejściówkę do komputera i do prądu, kilkukrotnie zresetować aplikację, która nie miała ochoty się zainstalować i już można było zacząć grać. Cały proces instalacji zajął mi ponad godzinę, może dwie, ale na pewno mniej niż trzy, zaręczam.
Najważniejsze jednak, że udało mi się to ustrojstwo zainstalować i nawet przetestować kilka tytułów. Sielanka trwała jednak jakieś pół godziny, bo następnie do pokoju weszła moja lepsza połówka, potknęła się o leżący na podłodze przedłużacz łączący stację bazową z gniazdkiem, upadła na stół, wylała resztkę mojego piwa i dała mi i naszym sąsiadom nieco wulgarny, acz skuteczny wykład na temat przestrzegania zasad BHP w domu, dorosłych ludzi biegających w hełmach po pokoju gościnnym i wpływu okablowania na wygląd i tak niezbyt ładnego mieszkania. I wiecie co? Miała rację.
Kto to, do cholery, projektował?
Staram się cokolwiek zrozumieć i… nie mogę. Tego sprzętu mieli używać zwykli ludzie, a nie sam(otn)i entuzjaści. Tymczasem zdecydowano się na wydanie pozbawionego ergonomii bubla, z którego korzystać się nie da. Proces instalacji, do którego niezbędna jest wiertarko-wkrętarka, zawieszająca się aplikacja oraz miliony kabli wiszących w całym pokoju.
Może stałem się zbyt wygodny, może za bardzo cenię wygląd mieszkania, nie wiem. Po prostu nie znam nikogo, kto zdecydowałby się na umieszczenie tego zestawu u siebie w domu. W tej sytuacji jedyne zastosowanie dla tego sprzętu to specjalny pokój, w którym znajduje się komputer oraz inne nowoczesne zabawki. Jednak mało kto może pozwolić sobie na luksus posiadania takiego miejsca.
Zdecydowana większość użytkowników wolałaby korzystać z HTC Vive w salonie, grać z rodziną lub znajomymi na zmianę i w ten sposób cieszyć się nową zabawką. Ktoś inny może chciałby wziąć ten sprzęt do znajomych lub rodziny i pokazać im, jak działa wirtualna rzeczywistość.
W obecnej sytuacji to ostatnie nie będzie to możliwe, chyba że razem z pecetem, goglami, stacjami bazowymi oraz toną okablowania weźmiemy również wiertarko-wkrętarkę lub dwa dwumetrowe statywy fotograficzne, które według Valve i HTC również mogą służyć do montażu stacji bazowych.
Dłuższy czas spędzony z HTC Vive nie zraził mnie jednak do wirtualnej rzeczywistości. Wierzę w perspektywiczność tego rozwiązania, nie podoba mi się jedynie jego forma. Właśnie dlatego nad kupnem HTC Vive zastanowię się za jakiś czas, gdy sprzęt ten zostanie udoskonalony. Jednak póki co chętniej wybiorę rozwiązanie Sony, a mianowicie Playstation VR.
Miałem już okazję z nich korzystać i wiem, że oferowana przez nie jakość grafiki oraz poziom immersji nie są gorsze niż w przypadku HTC Vive. Jednak rozwiązanie Sony oprócz tego jest znacznie tańsze oraz wygodniejsze w obsłudze. Z jego instalacją poradzi sobie nawet średnio rozgarnięte dziecko, a już na pewno nie będzie do niej potrzebna wiertarko-wkrętarka, dziurawienie ścian i oszpecanie własnego lokum.