REKLAMA

Facebook nie lubi konserwatystów? Bzdura. Sprawdź, co widzisz w swoich aktualnościach

Afera wokół rzekomego filtrowania konserwatywnych treści przez pracowników Facebooka zdążyła wybuchnąć i przygasnąć. Nadal jednak mam z nią problem, bo nie robi na mnie dużego wrażenia.

Facebook nie lubi konserwatystów? Bzdura
REKLAMA
REKLAMA

Na początku maja Facebook znalazł się w ogniu krytyki po tym, jak serwis Gizmodo ujawnił, że w niedostępnej u nas sekcji "Trending Topics" pomijane są konserwatywne treści. Dobór wyświetlanych użytkownikom informacji miał być stronniczy i nie reprezentował szerokiego spektrum opinii. Byli pracownicy Facebooka twierdzili, że w rzeczonej sekcji promowane były źródła głównego nurtu, takie jak CNN czy New York Times, a zabrakło treści z mediów prawicowych.

Facebook oczywiście zaprzeczył, że doniesienia są prawdziwe. 12 maja Mark Zuckerberg napisał, że jego serwis daje głos każdemu. Nie zabrakło słów o lepszym świecie, w którym ludzie reprezentujący różnorodne poglądy mogą dzielić się swoim doświadczeniem. To – zdaniem szefa Facebooka – ma czynić media społecznościowe unikalnymi.

Kilka dni później Zuckerberg spotkał się z przedstawicielami konserwatystów, by „upewnić się, że Facebook nadal jest platformą dla wszystkich idei całego politycznego spektrum”. Jedną z oznak, że wszystko jest w porządku ma być, według szefa firmy fakt, że Donald Trump ma więcej fanów na Facebooku niż inni kandydaci na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Aferę można streścić w trzech akapitach, choć zapewne według wielu emocjonalnie nastawionych internautów zasługiwała na czołówki gazet, serwisów i programów informacyjnych.

Koronnym dowodem miały być statystyki sprzed kilku miesięcy, z których wynika, że media społecznościowe są najważniejszym źródłem wiedzy o kampanii prezydenckiej dla 35 proc. Amerykanów w wieku 18-29 lat i dla 15 procent w wieku 30-49 lat. Co prawda nie można postawić znaku równości między „Trending Topics” i kategorią „social media”, która pojawiła się w badaniu opinii, ale cóż. Mleko się rozlało.

Trzeba przyznać Zuckerbergowi, że zrobił chyba wszystko, co mógł, by zażegnać kryzys. Nieprzekonanych i tak nie udałoby mu się przeciągnąć na swoją stronę. Sprawa odbiła się również w polskim „prawicowym” Internecie, który zresztą regularnie i od dawna donosi o tym, że Facebook  promuje treści „lewackie”, a kasuje „niepoprawne polityczne”. Przeważnie chodzi o bany dla twórców stron zawierających posty i zdjęcia ksenofobiczne, rasistowskie czy homofobiczne. Co ciekawe z drugiej strony można usłyszeć zarzuty o zbyt opieszałej reakcji administratorów serwisu na mowę nienawiści. Dotyczy to nie tylko Faceboka, ale też np. Twittera.

Sam pamiętam własne zdziwienie, gdy otrzymałem informację zwrotną od adminów, że zgłoszona przeze mnie strona – uwaga - „Kulka w łeb dla każdego uchodźcy który chce zostać w Polsce” nie narusza standardów społeczności. Zgłaszających było wielu, a o sprawie zaczęły pisać media, więc pracownicy Facebooka zmienili zdanie i zablokowali stronę jawnie nawołującą do przemocy.

Mark Zuckerberg jest idealnym kandydatem do roli Poncjusza Piłata. Jego postawa i podejście sprowadza się do tego, by dogodzić wszystkim, a samemu umyć ręce i uchylić się odpowiedzialności. Dlatego właśnie obie strony mogą zarzucać Facebookowi  w gruncie rzeczy to samo: sprzyjanie jednej stronie kosztem drugiej.

Mimo że afera ze Stanów Zjednoczonych zdążyła już nie tylko wybuchnąć, ale i przygasnąć mam z nią problem. I wcale nie chodzi o moje poglądy polityczne.

W gruncie rzeczy nasze bytowanie na Facebooku to pompowanie bańki, w której chcemy poczuć się w miarę bezpiecznie.

Czynimy wiele, by mieć nie tylko komfort, ale i, jako taką, przyjemność korzystania serwisu Zuckerberga. Mogę się założyć, że jakaś część moich znajomych kliknęła przycisk "przestań obserwować" przy moim zdjęciu profilowym już bardzo dawno temu. Nie wyrzucili mnie ze znajomych, ale wyłączyli wyświetlanie moich postów, bo wkurzało ich, że dość często zdarza mi się politykować. Mnie się to w każdym razie zdarzyło. Kilka razy pożegnałem się z ludźmi, z którymi – łagodnie rzecz ujmując - nie dzielę ideowych podniet. Dzięki Bogu na tej gigantycznej plaży każdy może stworzyć własną piaskownicę i używać swoich zabawek.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że kwestia „Trending Topics” jest czymś innym niż świadomy dobór znajomych i wybór treści, które mają się wyświetlać. Jasne, jest to pokaźne pole do manipulacji, której wpływ na zachowanie wyborców trudno nawet zmierzyć. O wiele jednak ważniejsze, niż niewielka i ograniczona zasięgiem sekcja, są treści, które wyświetlają się w aktualnościach na podstawie naszych lajków, udostępnień itp.

To strumień aktualności będzie dla nas źródłem wiedzy, jeżeli uprzemy się, by traktować Facebooka w ten sposób. Policzcie ile razy zdarzyło się, że na waszym fejsie nie pojawił się jakiś teoretycznie ważny news, o którym trąbiły światowe agencje? Ja złapałem się na tym wielokrotnie, a przecież „lubię” na Facebooku wiele serwisów, gazet i kanałów informacyjnych. Przy czym nie mam zamiaru doszukiwać się w tym spisku. To raczej pokazuje „morfologię” naszej społecznościowej bańki.

REKLAMA

Postawmy więc proste pytanie. Co widzi zwolennik prawicy w swoich aktualnościach? Fan Żelaznej logiki, Do Rzeczy czy Frondy zobaczy „Wyborczą” wtedy, gdy udostępnią lub polubią jej post znajomi. W praktyce otaczamy się na Facebooku ludźmi o podobnych poglądach, więc przez nasz wall będą przetaczać się informacje, które – co najśmieszniejsze – chcemy zobaczyć. Znajomi zadbają, by ów link do "Wyborczej" odpowiednio obudować własną opinią. Wiem, bardzo rzecz upraszczam, ale w gruncie rzeczy to my sami karmimy algorytm, a Facebook na jego podstawie dobierze nam treści tak, byśmy nie czuli zbytniego dyskomfortu otwarcia się na inne poglądy i postawy.

Jeżeli zatem damy się zmanipulować, to na własne życzenie.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA