Wpuściłem do domu Marka Zuckerberga. Pozwoliłem mu rozsiąść się na mojej kanapie
Ile wie o tobie Facebook? Co można powiedzieć po obejrzeniu twojego konta na Instagramie?
Gdy patrzę na swoje profile widzę, że jest to sporo informacji. W sieciach społecznościowych się meldujemy, udostępniamy interesujące linki, wrzucamy zdjęcia swoje i rodziny, bierzemy udział w wydarzeniach, komentujemy, wyrażamy gniew lub zadowolenie. Przede wszystkim zaś chwalimy się i lansujemy. „Po to jest Facebook” - powie uważny czytelnik. Czy rzeczywiście?
12 kwietnia Mark Zuckerberg, niczym natchniony przywódca religijny, mówił o tym, jak zmienia świat, czyni go otwartym, łączy ludzi. Zaprezentował też kilka nowych rozwiązań, które pojawią się na Facebooku i w komunikatorze Messenger. Przede wszystkim snuł wizję ludzkości podłączonej do darmowego Internetu. Ten ostatni, co prawda chleba czy wody nie zastąpi, ale będzie przecież w domyśle źródłem wiedzy i narzędziem edukacji. Jezu, jaka to piękna wizja. Człowiek o wrażliwej psychice mógłby nawet uronić łzę.
Co znajduje się pod tymi wszystkimi sloganami? O tym świetnie napisała już Ewa Lalik w swoim tekście “Bajki Pana Zuckerberga”. Prawda jest brutalna. Na ostatniej konferencji nie pojawił się zbawiciel, guru, mąż opatrznościowy, mędrzec, lekarz dusz i ciał, święty wskazujący drogę innym. Na scenie konferencji F8 wystąpił wyrachowany biznesmen, twórca potężnej maszyny do zarabiania pieniędzy, wizjoner przyszłości udziałowców, słowem człowiek, który wie, jak zarabiać pieniądze. I oczywiście nie ma w tym nic zaskakującego, bo celem każdej spółki jest generowanie zysków. Trudno jednak nie dostrzec fałszu w człowieku, który stroi się w piórka zatroskanego proroka, chcącego naprawiać świat.
“Ale to takie wygodne” - powie wielu użytkowników nie tylko Facebooka, ale też Google i innych serwisów i usług w sieci. W rzeczy samej. Również mam z tym problem. Ba, wygoda czy raczej lenistwo determinuje fakt, że korzystam z wielu tych rozwiązań, choć zdrowy rozsądek podpowiada, że to kiedyś źle się skończy. Jeżeli nie dla mnie jednostkowo, to dla społeczeństwa.
Co bowiem robię, przechowując hasła do wielu witryn w przeglądarce, geotagując zdjęcia na Instagramie, korzystając z porównywarek cen, wirtualnych programów lojalnościowych, dając bankowi możliwość kategoryzowania moich zakupów? Karmię bestię. Przekazuję tysiące informacji na swój temat. Dostarczam swoją mikroskopijną cegiełkę do szklanego pałacu w futurystycznym mieście Big Data, w którym te wszystkie dane zamieniane są w algorytmy i narzędzia do sprzedawania mi jeszcze większej ilości niepotrzebnych rzeczy, tworzenia profili, symulacji. Niestety, nie tylko zakupowych.
Gdy uświadamiam sobie, co robią Facebook czy Google, ile te amerykańskie firmy wiedzą o mnie, jest mi niedobrze.
A przecież nikt mnie nie zmuszał, nikt nie kazał. Nawet nikt specjalnie nie nagabywał. Wybrałem sam. Bo przecież “to takie wygodne”. Czegoś nie wiem, zaraz się dowiem. Wystarczy, że wpiszę frazę w Google. Wszystko jedno na komputerze, tablecie czy smartfonie. Chcę gdzieś dojechać, znaczę trasę w Mapach Google. Mało tego, pozwoliłem, by firma z Kalifornii rejestrowała historię mojej lokalizacji. Po wejściu na konto mogę zobaczyć, gdzie byłem w takim czy innym dniu, miesiącu, roku. Wchodząc tam widzę slogan “Wszystko pod kontrolą”. Ktoś racjonalizuje za mnie rezygnację z prywatności. Uspokaja, że to przecież normalne. Na tym nie koniec. Gdzieś na serwerach w Mountain View, a pewniej w Indiach czy Bóg wie gdzie, znajduje się kilka, może kilkanaście niewinnych bajtów czy kilobajtów informacji o słowach, których używam na co dzień. Jak to możliwe? Przecież korzystam na smartfonie z klawiatury Google, a ma ona sens wówczas, gdy na bieżąco powstaje mój prywatny słownik. Dzięki niemu otrzymuję podczas pisania podpowiedzi. Przecież to takie niewinne. I oczywiście takie wygodne. To tylko kilka przykładów. Mógłbym je mnożyć.
Czytając, co sam napisałem wyżej czuję się, jakbym sprzedał, a w zasadzie oddał za bezcen własną duszę. Nie, nie jestem paranoikiem. Nie twierdzę, że mnie śledzą (choć w istocie, to ma miejsce w sieci), chodzą za mną, próbują zabić lub skrzywdzić. Nie mam w zanadrzu teorii spiskowych. Te przynajmniej mogłyby być poetyckie, nadawać ukryty sens tej machinie biznesowej. Uświadamiam sobie, że do własnego domu wpuściłem Marka, Larry’ego, Jeffa i innych biznesmenów i pozwaliłem im wygodnie rozsiąść się na kanapie. Dobrowolnie i z uśmiechem dałem im klucze do części mojego życia. Najgorsze zaś w tym wszystkim jest to, że nie bardzo chcę (potrafię?) ich wygonić. Bo przecież to takie wygodne.