Start Netfliksa pokazuje, jak naleciałości starych mediów wciąż zbierają żniwo
Och, w końcu jest i Netflix! Błogosławieństwo, nowoczesność, w końcu wkraczamy w nowy wiek wideorozrywki! Co tam ceny od 8 do 12 euro za możliwość legalnego i wygodnego oglądania filmów i seriali, nowości i staroci. To przecież nie tak wiele, prawda?
Prawda, około 35 lub 52 złotych to nie aż tak dużo, zwłaszcza jeśli chcemy, aby Netflix był jednym miejscem, w którym oglądamy seriale i z jednego konta będzie korzystać cała rodzina. Niestety na razie to niemal niemożliwe. Na starcie - tak przecież wyczekiwanym - biblioteka dostępna dla Polski jest, no cóż, nieco żałosna. Kilka nowości i mnóstwo staroci. Nie wnikam w przyczyny, licencjonowanie to skomplikowana sprawa. Jednak do takiej dużej premiery wypadałoby się przygotować lepiej.
Poczekamy, zobaczymy
Nie będę złowróżyć, bo cena może spaść, a w katalogu może pojawić się więcej pozycji. Ostatnio jednak myślałam dużo o różnicy pomiędzy rozrywką w TV i w “starych” formatach a nową falą rozrywki czysto internetowej. O YouTubie, piraceniu i trochę nieświadomie o tym, że młodzi ludzie mają inne nawyki konsumowania treści.
W czasie świąt trafiłam na YouTubie, na którym i tak spędzam mnóstwo czasu, na kompilacje audycji radiowej Howarda Sterna z moim ulubionym gościem. Przez kilka dni leciały mi w tle. Wiem, że były spiracone, jednak dla mnie, konsumenta końcowego, nie miało to większego znaczenia. Tym bardziej, że nie mogłabym posłuchać ich legalnie.
Z perspektywy takiej przeciętnej osoby nie ma to znaczenia. Jeśli coś dostępne jest na YouTubie obok legalnych treści, to po prostu jest.
YouTube podpowiedział mi także inny filmik ze Sternem. Prowadzący, gwiazda radiowa, która przesunęła granice tego, co można robić na antenie, skrytykował, niemal wyśmiał PewDiePie’a, podcasty i treści dla Internetu w ogóle. Tymczasem Pewds ma więcej subskrybentów, niż płatne radio satelitarne, w którym Stern ma swoje programy.
Uwielbiam to podejście ludzi, którzy karierę robili przed powstaniem Internetu i nie potrafią pojąć, że można robić coś inaczej.
A można, bo żyjemy w świecie, który zatarł granice.
Wiele zagranicznych treści dostępnych jest na YouTubie na oficjalnych kontach. Czasem je oglądam i niemal zawsze w komentarzach spotykam Polaków. Tak samo z amerykańskimi programami na żywo na YouTubie - zawsze znajdzie się jakiś Polak udzielający się na czacie czy w komentarzach, poza tym pełno jest tam ludzi z całego świata. Nawet, jeśli treści nie są dla nich - dla nas - dedykowane.
Umiemy po angielsku, umiemy w Internety. Nie wystarcza nam to, co serwuje telewizja i polscy jutuberzy. Siłą rzeczy trafiamy na nowe treści w różnych miejscach, przyzwyczajamy się do nich i robimy się coraz głodniejsi. Tymczasem nawet te nowe platformy mają wciąż dużo naleciałości “starych” sposobów robienia rozrywki.
Netflix i jego debiut są tego najlepszymi przykładami.
Nawet treści wyprodukowane przez nowoczesnego Netfliksa bywają niedostępne w Polsce - bo Netflix sprzedał prawa jakiejś polskiej stacji, bo coś innego.
Dlaczego więc stare wygi dziwią się, że wideo produkowane tylko do Internetu i bez żadnych ograniczeń terytorialnych czy dostępne online staje się coraz popularniejsze? Owszem, może wciąż nie ma takich budżetów i jakości produkcji, może jest inne z charakteru, ale na pewno jest angażujące i wygodne.
Nie powoduje też poczucia bycia oszukanym, gdy wyczekiwało się na coś latami i gdy okazało się, że dostało się produkt po prostu mocno wybrakowany.