NOSTALGIA ZA MERLINEM, czyli zakupy w Internecie
Po sklepach znowu pałętają się święci Mikołajowie i przepychają z krążącymi wokół aniołkami. Przynajmniej ludzie mają robotę. Jak się pojawią hologramy, to znowu wzrośnie bezrobocie.
W tym czasie ludzkość – a przynajmniej jej pewna część – oddaje się szaleństwu zakupów. Tak już nas bowiem wytresowali marketingowcy, że gdy tylko „Wham!” zaśpiewa „Last Christmas”, natychmiast lecimy kupować świąteczne prezenty. Niepomni, że zeszłoroczne „Last Christmas” pokazało, iż cała masa tych upominków nikomu do niczego nie jest potrzebna.
Wcale jednak nie zamierzam narzekać na komercjalizację świąt. Ta nieco przesłodzona sklepowa atmosfera prawie w ogóle nie dociera do moich kubków smakowych. Ale nie dlatego, że jestem odporny na marketing jak drwal, któremu święta kojarzą się tylko z wycinką choinek. Nawet nie dlatego, że jestem rozsądnie skąpy. Ani z tego powodu, że jestem pracoholikiem, który cierpi piekielne katusze podczas każdej świątecznej przerwy. Powód jest banalnie prosty. Choć jeszcze kilkanaście lat temu nikt by nie użył takiego argumentu.
Otóż po prostu od dość dawna większość zakupów robię w Internecie. Dzięki czemu nie umieram z głodu i pragnienia, godzinami krążąc po sklepowych parkingach w poszukiwaniu zagubionego samochodu. A teraz proszę bardzo, krótki test – kiedy pierwszy raz zrobiliście zakupy w Internecie? Baliście się? Podejrzewaliście, że już wkrótce sieciowy handel stanie się dla was codziennością? I jeszcze jeden test: rozejrzyjcie się wokół i policzcie tych, którzy nadal nie kupują niczego w Internecie. Bo rządzi nimi strach przed nieznanym.
Uważam, że to niezły test. Pokazuje, jak bardzo ulegamy złudzeniu, że w tym Internecie to już są wszyscy i każdy zaczyna dzień od sprawdzenia, co nowego na „fejsie”. Albo chociaż „pohejtowania”.
Koniec testu. Wracamy do przedświątecznych zakupów. Niestety, mojemu tegorocznemu zapełnianiu wora świętego Mikołaja za pomocą Internetu towarzyszyć będzie przykre uczucie przemijania. Nic bowiem w naszym cyfrowym świecie nie jest wieczne. Ani Nokia, ani BlackBerry, ani – co się właśnie okazało – nasz dzielny polski pionier, czyli sklep Merlin.
Co tu dużo gadać – łezka mi się w oku zakręciła, gdy przeczytałem, że zawiesza sprzedaż. Nie dlatego, że w tym roku zamierzałem coś w nim kupić. Ostatnią wierną klientką była moja żona, ale czego nie zamówiła, to po miesiącu okazywało się, że Merlin nie może dostarczyć. Jednak dla mnie już zawsze będzie to pierwszy (chyba) sklep, w którym dokonałem internetowych zakupów. Taki polski Amazon, który wcześniej pojawił się w sieci i przekonywał, że można płacić za towary, których człowiek nie pomacał.
Merlin kojarzy mi się z pionierskimi czasami na Dzikim Zachodzie. Bo kiedy pierwszy raz robiłem zakupy w Internecie, nie ważył się na to jeszcze żaden z moich znajomych. Wstawałem więc rano samotny spod mojej derki, rzucałem okiem na rozległą i pustą prerię. Popijałem kawę zagrzaną nad ogniskiem, myłem się w strumieniu (raz na miesiąc) i zasiadałem przed komputerem ze strzelbą gotową do strzału. Czujny ogromnie, bo wokół czyhali bandyci, żeby mnie obrabować w tym całym Internecie. W końcu znajdowałem coś godnego upolowania i bach, leżało już w moim koszu. Teraz należało tylko sięgnąć pod siodło, gdzie kryły się sakwy z samorodkami złota.
Nie potrafię odtworzyć, kiedy pierwszy raz coś kupiłem w Merlinie i w Amazonie. Dawno już nie dysponuję mailem, na który wówczas zarejestrowałem swoje konta. Haseł oczywiście też nie pamiętam. Nasze życiorysy składają się głównie z tego, co zapomnieliśmy. Działo się to gdzieś tak w epoce, gdy w polskiej telewizji pojawił się pierwszy odcinek serialu „Na dobre i na złe”, a w światowych kinach również – jak się później okazało – serialu „Matrix”. W każdym razie pod koniec ubiegłego tysiąclecia. Uwielbiam używać tego zwrotu. Nie każdy może napisać, że żył w dwóch tysiącleciach.
Merlin zaczynał przy ulicy Garażowej w Warszawie, co mu dobrze wróżyło, biorąc pod uwagę „garażowe” starty amerykańskich firm informatycznych.
Ja zaś – niezależnie zupełnie od zakupów w Merlinie – bywałem na Garażowej, bo w tym czasie moje książki wydawał Prószyński i s-ka, personalnie i kapitałowo powiązany z Merlinem. Czy jakoś tam inaczej, te wszystkie ekonomiczne określenie zawsze wydawały mi się równie zabawne, jak „sentyment na rynku akcji”.
O sentymencie mogę jednak mówić w stosunku do Merlina. Bo emocji przy moich pierwszych internetowych zakupach było co niemiara. Merlin jeszcze wydawał się czymś w miarę realnym i bliskim – jakby co, to wiedziałem, gdzie jest Garażowa - ale amerykański Amazon to była mentalna podróż gdzieś w okolice ciemnej strony mocy. Kupowałem w nim płyty DVD, bo wtedy fascynowało mnie kino domowe, szczególnie jak basy trzęsły szklankami w kuchni. Owe krążki podróżowały do Polski tygodniami. Przy pierwszym zamówieniu chyba nie bardzo wierzyłem, że w końcu paczka dotrze do mojego domu. Przecież po drodze powinna wypaść z samolotu albo ze statku, a gdyby nawet przetrwała podróż nad oceanem, to powinna polec w starciu z polską sortownią pocztową. Z tymi pierwszymi zakupami w amerykańskim Amazonie było mniej więcej tak, jak dziś z Aliexpress - też człowiek czekał parę tygodni i też nie bardzo dowierzał, że otrzyma przesyłkę. Ale w obu przypadkach cena była niezwykle zachęcająca – DVD w Amazonie było znacznie tańsze niż w polskim naziemnym sklepie. A ostatnio za moje sportowe sznurówki (jakby to perwersyjnie nie zabrzmiało) w Aliexpress zapłaciłem znacznie mniej, niż gdybym kupił je w Polsce. Przy czym muszę odnotować jedną różnicę – DVD kupowane w Amazonie, produkowane na amerykański rynek, z reguły było ładniej wydane, niż jego odpowiednik trafiający na polskim rynek. A dziś moje chińskie sznurówki to niestety tylko klony oryginałów, jakie dostanę w polskim sklepie.
Łezka się w oku kręci, bo kiedy startował Merlin, większość Polaków miała takie pojęcie o Internecie, jak ja dziś o biotechnologii. Cała masa ludzi nie zetknęła się wówczas jeszcze nawet z e-mailem. A oczywiście nawet ów cyfrowy świat nie wiedział, że za czas jakiś pojawią się Facebooki, Twittery, Instagramy i bezprzewodowe skanery ludzkich myśli (to już wkrótce).
Zwykle w takich wspominkowych tekstach pojawia się zwrot: „gdyby mi ktoś wówczas powiedział…”, uzupełniany informacją, co kiedyś wydawało się niewiarygodne, a dziś jest pospolite jak wino bezglutenowe. Muszę więc i ja dostosować się do tego wymogu. Tak więc gdyby mi ktoś powiedział wówczas, gdy po raz pierwszy kupowałem w Merlinie, że kiedyś przez Internet zakupię buty, to nawet nie chciałoby mi się popukać w czoło. A w zeszłym roku nabyłem przez sieć garnitur. Spośród tych, które dotarły do mojego domu, wybrałem ten, który leżał najlepiej. I z pewnym współczuciem dla naziemnych sprzedawców muszę stwierdzić, że na przykład buty kupuje się wygodniej w Zalando, niż w naziemnym centrum handlowym. Bo człowiek może te buty przymierzać w domu do woli, aż nabierze pewności, że to właściwy rozmiar. Ale kiedy używam tego argumentu, znowu czuję się jak pionier na Dzikim Zachodzie. Cała masa moich znajomych nie wyobraża sobie kupowania ubrań przez Internet.
Wszelkim internetowy zakupom, i tym dawnym w Merlinie, i tym dzisiejszym w Zalando, doskwiera jeden problem: na towar niestety trzeba poczekać.
Trudno. Być może kiedyś zniknie ta niedogodność. Choć jeśli ktoś dziś mi powie, że zamówiony przez Internet towar zostanie dostarczony do mojej domowej drukarki 3D, to nawet nie będzie mi się chciało popukać w czoło.
[Lipinski]