INTERNETOWE REGULAMINY, czyli najgorszy dzień roku
Niepodległość kojarzy mi się niezbyt dobrze. Zaraz po Dniu Niepodległości muszę ubezpieczyć samochód.
Każdy ma swój jakiś Dzień Niepodległości. Dla jednych to Marsz Niepodległości, dla innych Bieg Niepodległości. A dla jeszcze innych odchodzący do historii Dzień Podpalania Tęczy. Dla mnie to między innymi oznaka, że właśnie nadciąga jedna z najgorszych chwil roku - Przeklęty Dzień Ubezpieczania Samochodu.
Nabywając ubezpieczenie auta kupujemy święty spokój. Tak to przynajmniej wygląda w reklamach. Pomijają one jeden istotny aspekt – święty spokój obowiązuje w okresie od zapłacenia składki do rozbicia samochodu. Święty spokój kończy się w momencie wystąpienia tak zwanej szkody. Wtedy dowiadujemy się, że ubezpieczenie dotyczy bardzo wielu zdarzeń, a nawet całego ich mnóstwa, ale nie obejmuje akurat tego, które nam się przydarzyło. Wygląda na to, że każdy kierowca przy okazji „stłuczki” trafia ubezpieczeniowo-totolotkową „szóstkę”.
Dowiadujemy się na przykład, że nasz samochód był rzeczywiście ubezpieczony od kradzieży, ale tylko każdego trzydziestego drugiego dnia miesiąca.
Jak byśmy dokładnie nie przeczytali wcześniej umowy ubezpieczenia, to i tak okaże się, że zrozumieliśmy ją zupełnie inaczej niż ubezpieczyciel. Trudno. Widocznie dopadł nas wtórny analfabetyzm albo jakaś specyficzna choroba oczu. Różnimy się nawet w ocenie ceny – ubezpieczyciel uważa ją za rozsądną, my za horrendalną.
Z tych właśnie powodów nigdy nie chciałem ubezpieczyć samochodu przez Internet. Lubię „samoobsługowość” Internetu, przynajmniej dopóki nie wymaga ode mnie podejmowania zbyt ważnych decyzji. Kiedy żywy ubezpieczyciel przedstawia ofertę, mogę na chwilę przysnąć. Zapoznając się z warunkami umowy w Internecie muszę niestety zachować przynajmniej na tyle przytomności umysłu, aby ruszać myszką.
Dociekliwym wyjaśnię, że w ogóle nie ma sensu czytanie zawieranych umów. Jak byśmy nie byli skrupulatni, to potem i tak okaże się, że czegoś nie przewidzieliśmy.
Gdybyśmy bowiem to przewidzieli, dawno pracowalibyśmy jako prawnicy ubezpieczyciela.
Oczekiwanie, że w przypadku „stłuczki” dostaniemy coś w zamian za wpłaconą sumę ubezpieczenia to jak płacenie abonamentu telewizyjnego z nadzieją, że nie zobaczymy w tv - lub co gorsza nie usłyszymy - Margaret.
Z badań wynika, że Polacy raczej nie czytają książek. Ostatni zawodowy czytelnik to sienkiewiczowsko-mickiewiczowski Latarnik, który tak się zaczytał, że doprowadził do katastrofy morskiej. Trudno więc oczekiwać, że Polacy będą czytać umowy, które są jeszcze bardziej nudne, niż opisy Elizy Orzeszkowej.
Jestem z wykształcenia prawnikiem ale i tak nie znoszę czytania umów. Być może dlatego, że na studiach musiałem pochłonąć tyle języka prawniczego, że wystarczyło mi na całe życie i jeszcze trochę. Albo może dlatego, że potem zająłem się pisaniem, do czego lepiej nadaje się język literacki od prawniczego. Nawiasem mówiąc, za czasów moich studiów nie wykładano jeszcze o doniosłej roli zapisów małym druczkiem.
Język prawniczy potrafi dostarczyć równie dużo rozkoszy jak rozwiązywanie szarad albo krzyżówek.
Bez wątpienia posiada swoją wewnętrzną logikę. Podróż do świata prawa przypomina odwiedziny na wyspie, na której ludzie zamiast jabłek zjadają liście. Logicznie tłumaczą, że liście rosną na wielu drzewach, a jabłka tylko na jabłoniach. Chyba więc lepiej korzystać z tego, czego ma się więcej, czyż nie?
Mój wydawca miał kiedyś takie marzenie, aby umowa z autorem liczyła nie więcej niż stronę. Bo z reguły mają one tych stron kilka – jak te ubezpieczeniowe - i wypełnione są dziwnymi zapisami o polach eksploatacji, jakbyśmy mieli do czynienia z kopalniami odkrywkowymi. Niestety, zupełnie innego zdania na temat prostoty byli prawnicy mojego wydawcy, więc tradycyjnie podpisaliśmy długą umowę, z której zrozumieliśmy tylko początek, gdzie były wymienione nasze nazwiska. Zresztą jeśli w kontaktach ze współpracownikiem musimy odwoływać się do tego, co zapisaliśmy w umowie, to najpewniej coś właśnie źle poszło i chyba pora się rozstać.
Pewna nonszalancja wobec prawa i zawieranych umów w nieco pokrętny sposób związana jest z polskim Dniem Niepodległości.
Otóż niektórzy historycy twierdzą, że polskie nieposzanowanie prawa wzięło się między innymi z lekceważenia najpierw prawa zaborców, potem okupacyjnego a wreszcie PRL-owskiego.
Nie jestem pewny, czy to prawda. Zdrowo myślący Brytyjczyk przechodzi na czerwonym świetle, gdy w pobliżu nie widać żadnego samochodu. Polak będzie miał w takiej sytuacji spore opory. Być może dlatego wyspiarze mieli swoje kolonie, a my byliśmy kolonizowani.
Do braku poszanowania prawa – czy też bardziej: lekceważenia zawieranych umów – przyczynia się niestety Internet. Co chwilę jakaś strona internetowa albo jakiś program wymagają od nas zaakceptowania regulaminu o długości cyfrowego papieru toaletowego. Klikając potwierdzenie zrzekamy się całego swojego a nawet cudzego majątku. Oddajemy dzieci w niewolę w zamian za dostęp do darmowych gier. Zgadzamy się przekazywać dziewięćdziesiąt procent naszych dochodów na rzecz Fundacji Wspierania Rodziny Prezesa Firmy „Okna i Jabłka. Hurt i detal. Oraz magiczne kabelki”.
A teraz proszę, ręce do góry ci, którzy zawsze czytają internetowe regulaminy przed zaakceptowaniem. Widzę las rąk jak po wyrębie. Ja w każdym razie w życiu nie przeczytałem w całości chyba żadnego. Gdybym bowiem zgłębiał je wszystkie, nie starczyłoby mi już życia na nic innego. Siedziałbym dziś gdzieś na początku instalowania Windowsa 7 albo i jeszcze wcześniej.
Efekt tego jest niestety przykry. Przestajemy zwracać uwagę na to, co podpisujemy. W końcu przecież i tak nie zamierzamy przestrzegać żadnych regulaminów.
Lekceważąc umowy z twórcami oprogramowania możemy znieczulić się w ogóle na potrzebę przestrzegania prawa. Nie zamierzam przekonywać, że ludzie zostają „piratami”, bo wielkie koncerny komplikują swoje regulaminy. Ale z pewnością ludzie coraz mniej zwracają uwagę na teksty, jakie podsuwają im do akceptacji komputery. Na dokładkę mają przekonanie, że w razie, gdyby w owych regulaminach coś zmieniło się wyraźnie na ich niekorzyść, to z pewnością wyłapią to wszelkie organizacje broniące naszych praw cyfrowych. Wtedy klikniemy „lajka” pod jakąś petycją i sprawa załatwiona. Media podadzą, ile „polubień” zdobyła petycja. Wielkie Koncerny policzą, co im się bardziej opłaca – zmienić znowu regulamin czy iść w zaparte czekając, że Internet zapomni o całej sprawie za pięć minut i dwadzieścia trzy sekundy.
Wracając zaś do mojego Przeklętego Dnia Ubezpieczania Samochodu. Tym razem postanowiłem się jednak unowocześnić i zacząłem analizować oferty w Internecie. Po trzech dniach nadwyrężyłem wzrok i nadal nie wiedziałem, na co się zdecydować. Wreszcie przy jednej propozycji już prawie kliknąłem „kup”. Dopiero w ostatniej chwili zauważyłem dość niekorzystny, z mojego punktu widzenia, zapis. Co ciekawe, był właściwie wyraźnie zaznaczony, ale zdanie zbudowano tak sprytnie, że nie chciało się go czytać do końca.
Powiadam wam: wielka przyszłość rysuje się przed wszystkim pisarzami, u których nudne są nawet tytuły.
Jak tylko pozatrudniają się u ubezpieczycieli i zaczną wspomagać proces tworzenia regulaminów, nie zdołają ich przeczytać nawet najlepiej opłacani firmowi prawnicy. A co dopiero klienci.
Nagła przytomność umysłu uratowała mnie tym razem przed kliknięciem „kup”. A dajcie spokój z tymi Internetami! Skontaktowałem się z żywą ubezpieczycielką. Przynajmniej jak zwykle nie będę wiedział, jakie czyhają na mnie pułapki.
[Lipinski]