REKLAMA

Piotr Lipiński: SMARTFON, czyli maszyna do pisania

Po raz pierwszy napisałem cały tekst na smartfonie. Cóż – każdego dotykają jakieś dziwactwa.

Piotr Lipiński: SMARTFON, czyli maszyna do pisania
REKLAMA
REKLAMA

Materiał był na szczęście niedługi, w podobnym rozmiarze, jak ten tutaj na Spider’s Web. Gdybym próbował napisać w ten sposób książkę, pewnie skończyłbym z bąblami na palcach i obłędem w oczach.

Niedługo po trzęsieni ziemi w Nepalu przygotowałem dla „Gazety Wyborczej” na smartfonie korespondencję z Katmandu. Nie miałem ze sobą notebooka, bo wyjazd był całkowicie prywatny i turystyczny. Ale reporterom często się zdarza, że kiedy jadą gdzieś nawet bez związku z pracą, to na miejscu i tak dzieje się coś na tyle niezwykłego, że muszą zabrać się do roboty.

Od początku tak miałem. Wiele lat temu, kiedy dopiero zaczynałem pracę z dziennikarstwie, wyjechałem z przyszłą żoną nad Morze Czarne. Niedługo po naszym przyjeździe zacząć się pucz i na ulice Moskwy wyjechały czołgi.

W Nepalu po trzęsieniu ziemi otoczenie było ponure i pełne napięcia. W hotelu w Katmandu pozostali już tylko ostatni turyści, czekający na ewakuację. Niektórzy spali w recepcji, bliżej wyjścia, w obawie, żeby kolejne wstrząsy nie dotknęły ich w pokojach. Sam więc też usiadłem z telefonem na zewnątrz, choć w pokoju mogłem cieszyć się sporym rarytasem - niedawno uruchomiono elektryczność. Wpinaliśmy więc do gniazdka po kolei nasze smartfony cały czas obawiając się, jak długo jeszcze podziałają.

Dawniej gotowy tekst najwygodniej było w takiej podbramkowej sytuacji przedyktować przez telefon. W redakcjach pracowały maszynistki, które odbierały telefony i wystukiwały dyktowany przez dziennikarza tekst. Brzmi jak opowieść z epoki silnika parowego? Ależ skąd – tak było zaledwie ćwierć wieku temu. Sam w ten sposób „przesłałem” mnóstwo relacji sądowych, żeby trafiły do redakcji szybciej, niż przemieszczę się po Warszawie. A dziś można tekst nie tylko telefonem przesłać, ale też na nim napisać. Choć przypomina to drogę przez mękę, jak pokonywanie warszawskich korków w godzinach szczytu.

shutterstock_234487306

Pisanie na smartfonie to męczarnia. Wciąż mylą się litery, wciąż dłonie nie potrafią nadążyć za tym, co pomyśli głowa. Im szybciej człowiek próbuje pisać tym wolniej powstaje tekst. Co chwilę coś trzeba poprawiać. Co chwilę trzeba się na moment zawiesić oczekując na polską literę na klawiaturze. To wszystko potrafi zdenerwować, gdy pisze się sms-a, a do szału doprowadza przy wystukiwaniu dłuższego tekstu.

Parę lat temu niektórzy próbowali takiej ekstramobilnej rewolucji i zastępowali smartfonami oraz tabletami swoje notebooki. Czasami twierdzili, że na tym mobilnym zestawie pracuje im się bardzo dobrze. Podejrzewam, że pochodzili z jakiejś innej planety.

W moim przypadku tablet i smartfon znakomicie nadają się tylko do robienia notatek.

Od paru lat mnóstwo notatek wystukuję na smartfonie leżącym przy łóżku. Ale to zapiski jedno, dwuzdaniowe, które potem i tak przetwarzam na komputerze. Nie zależy mi nawet na tym, żeby wersja ze smartfona była pozbawiona literówek - szybko pozbywam się ich potem na komputerze. Praca nad notatkami to jednak coś zupełnie innego, niż pisanie tekstu do druku.

Jakiś czas po tym, jak napisałem ten pierwszy tekst w całości na smartfonie, zacząłem się zastanawiać, czy coś z tego wynika. Czy to tylko ciekawostka technologiczna, czy fakt mający znaczenie w pisarstwie.

I wówczas nabrałem ciekawego przekonania. Nawet mnie mocno zaskoczyło. Otóż smartfon bardzo przypomina maszynę do pisania. Znacznie bardziej jest do niej podobny niż do komputera.

Maszyna do pisania i smartfon wymagają bardziej linearnego podejścia do tekstu, niż komputer. Kiedyś to objawiało się syndromem czystej kartki. Niektórzy autorzy całe dnie siedzieli przed maszyną do pisania, obezwładnieni przez czystą biel wkręconej do maszyny kartki.

Czysta kartka obezwładniała dlatego, że nie wystarczyło napisać pierwsze zdanie. To powinno być pierwsze zdanie całego tekstu. Ale żeby ono powstało, autor z reguły musiał zaplanować już bardzo dużo. Musiał wiedzieć, jakie będzie drugie, trzecie zdanie. Drugi, trzeci akapit. Musiał wiedzieć znacznie więcej, niż dziś siadając do komputera.

To nie znaczy, że tekst napisany na maszynie był już gotową całością. Można go było - a nawet należało - poprawiać. Ale było to technicznie zdecydowanie trudniejsze, niż dzisiaj - a mówiąc ludzkim językiem po prostu upierdliwe. Na maszynopisie z reguły nanosiło się długopisem sporo korekt, a niekiedy nawet należało całość pociąć w kawałeczki i posklejać w innej niż pierwotna kolejności. A w końcu na nowo całość przepisać - znowu na maszynie – żeby przed oddaniem do wydawnictwa albo redakcji porządnie wyglądała.

Właśnie te techniczne trudności powodowały syndrom strachu przez czystą kartką.

Bo zdecydowanie trudniej wymyślić od razu sporą część opowieści, niż po prostu zapełniać monitor komputera ciekawymi, ale na razie oderwany od siebie zdaniami, z których dopiero później powstanie uporządkowana całość.

Przypominam sobie długie noce, które spędziłem przy maszynie do pisania, obezwładniany myślą, że rano muszę zawieźć do redakcji gotowy tekst. Było lepiej czy gorzej niż teraz? To chyba bez znaczenia. Po prostu było inaczej. Z pewnością mniej wygodnie. Ale być może z korzyścią dla samej opowieści. Wciąż tkwi we mnie przekonanie, że im bardziej linearnie pisana historia, tym bardziej zwarta. Mam tu na myśli właśnie linearność samego procesu twórczego, a nie narracji. Im więcej autor napisał w głowie, zanim zaczął przelewać swoje myśli na papier, tym bardziej zwarta powstawała opowieść.

shutterstock_159748682

Dziś moje teksty z reguły zaczynają się od mnóstwa notatek, z których potem rzeźbię całość. To jest o tyle podobne właśnie do rzeźbienia. że po prostu odrzucam, odcinam, zbędne fragmenty, jak rzeźbiarz odłupuje zbędne kawałki drewna, aż wreszcie spod nich wyłoni się jego praca.

Komputery pozwoliły na chaotyczną, jak powiedzieliby jedni, albo spontaniczną, jak stwierdziliby inni, pracę. Fragmenty mogą powstawać w dowolnej kolejności, a potem łatwo uda się je uporządkować w komputerze.

Ale to właśnie zbliża smartfon i maszynę do pisania.

Najbardziej jedno i drugie urządzenie podobne są do siebie w tym, że kiepsko nadają się do przenoszenia fragmentów tekstu. A to mistrzowska umiejętność komputera. On umożliwia pisanie fragmentów nie w takiej kolejności, w jakiej pojawią się później w tekście, ale w takiej, w jakiej przychodzą do głowy.

Rzecz jasna w smartfonie też da się przenosić fragmenty. Ale zaznaczanie palcami pojedynczych zdań wymaga pewnej ekwilibrystyki. I oczywiście okazuje się tym bardziej trudne, im szybciej należy napisać tekst.

To może nie wydawać się jeszcze takie skomplikowane, dopóki nie pracujemy pod presją czasu. Ale kiedy na napisanie mojej smartfonowej korespondencji miałem około godziny, diabli mnie brali, ile tego czasu muszę tracić na manipulowanie palcami jakbym ćwiczył się w zawodzie magika. Próby przestawiania zdań czy choćby pojedynczych słów doprowadzały mnie do szału.

Ale to może być swoją drogą ciekawe ćwiczenie - napisanie tekstu właśnie w taki linearny sposób. Planowanie w głowie niemal całości, a dopiero potem przelewanie na smartfonowy „papier”.

Jak ktoś chce spróbować twórczości w taki sposób, jak za czasów maszyn do pisania – niech sięga po swojego smartfona.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.

* Zdjęcia: Shutterstock

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA