Piotr Lipiński: ELEGANCJA SMARTWATCHY, czyli era jednomięśniaków
Wygląda na to, że świat stanie się nieco bardziej kulturalnym miejscem. Przynajmniej na chwilę.
Zadbają o to producenci elektroniki. Rzecz jasna nie z jakiś wzniosłych powodów, ale z troski o własne zyski.
Moje kilkumiesięczne przygody z różnymi „wearables” (owego słowa używam za przeproszeniem Szanownych Czytelników) pokazują ciekawą sprawę: smartwatche dają namiastkę dyskrecji. Przynajmniej dopóki nie staną się popularne jak spam z receptami na błyskawiczne odchudzanie.
Jako smartwatchowy neofita odkryłem funkcję powiadomień pojawiających się na nadgarstku. Do niedawna uważałem, że przydadzą mi się jak bilety na koncert zespołu Weekend – dziękuję, nie postoję i nie posiedzę. Jednak - o dziwo - tkwi w nich pewien potencjał do wykorzystania.
I wygląda na to, że o ile z biletu na Weekend z pewnością nie skorzystam, to smartwatchowe powiadomienia mają szanse zagrać dla mnie koncert.
Kiedy siedzę na jakimś spotkaniu, rzut oka na nadgarstek pozwala dyskretniej zorientować się, kto napisał maila czy sms-a. Dyskretniej, niż gdybym wyciągał smartfona z kieszeni i przy okazji walnął sąsiada łokciem, zrzucił notebooka stojącego na stole i wylał wodę z karafki.
Ktoś dobrze wychowany może mi w tym momencie zwrócić uwagę: podczas spotkania wypada skupić się na rozmówcach siedzących obok, a nie gdzieś w innym zakamarku naszego. Najważniejsze jest to, co robimy wspólnie z naradzającymi się osobami, a nie to, że kumpel sms-uje z propozycją popołudniowej przejażdżki rowerowej. I ów specjalista od dobrego wychowania oczywiście miałby rację. Błogosławieni, którzy wciąż żyją w ubiegłym wieku.
Świat jednak od jakiegoś czasu już nie jest doskonały. Skoro w ogóle nie wyłączyłem „komórki” – a tak by oczywiście wypadało - to ręka mnie świerzbi, żeby sięgnąć do kieszeni, gdy coś w niej zabrzęczy. A może to Salma Hayek mailuje z propozycją kolacji? I jak jej zaraz nie odpiszę, to zadzwoni do kogoś innego? Albo Olivier Stone postanowił zekranizować moją nową książkę? W takiej właśnie sytuacji smartwatch okazuje się wynalazkiem całkiem użytecznym.
Sprawdzenie wiadomości na nadgarstku jest zadziwiająco użyteczną funkcją.
Powiedziałbym nawet, że dopóki na ową wiadomość nie trzeba odpowiadać, to smartwatch wydaje mi się wygodniejszym „czytnikiem” niż smartfon. Nie wymaga żadnej ekwilibrystyki. A nie od dziś wiadomo, że smartfony mają typową dla przedmiotów martwych wrodzoną złośliwość. Przejawia się tym, że gdy tylko chcemy z nich szybko skorzystać, one natychmiast próbują wyskoczyć nam z dłoni i wylądować na betonie. Smartwatche na szczęście tkwią solidnie przymocowane do nadgarstka, więc nie przejawiają ochoty do autodestrukcji.
Powiadomienia na smartwatchach są oczywiście bardzo wygodne tylko do pewnego momentu – gdy potrafimy jakoś wstępnie je przefiltrować. Inaczej – już po nas. Poczujemy się jakby próbowano nas leczyć elektorwstrząsami i wkrótce umrzemy od drgającej co chwilę ręką. Oprócz śmierci grozi nam coś gorszego: jak nam zegarek co pięć minut będzie wibrował i brząkał, że przyszło coś nowego, to stracimy entuzjazm do wszelkich elektronicznych nowinek. Nasze gadżeciarskie życie straci sens i będziemy musieli zabrać się za jakąś normalną pracę.
Teraz na chwilę muszę udać się na śliski grunt i zaryzykować starcie z polityczną poprawnością. Ale to wszystko w imię wyższych celów! Badania pseudonaukowe Instytutu Chiromancji i Różdżkarstwa wskazują, że osiem na dziesięć nieodebranych rozmów telefonicznych skierowanych było do kobiet. Panie bowiem genetycznie wyposażone są w potrzebę posiadania torebek (bez względu na cenę, nawiasem mówiąc). W nich właśnie z reguły lądują „komórki”, które niestety swoim cienkim piskliwym głosem nie potrafią zawiadomić właścicielki o nadchodzącym połączeniu. Smartwatche lub też jakieś fitnessowe bransoletki mogłyby znacząco wpłynąć na odsetek telefonów odbieranych przez kobiety. O ile tylko dostanę grant od jakiegoś producenta, z pewnością zajmę się udowodnieniem powyższej tezy.
Przykra wiadomość jest jednak taka, że niestety smartwatche pozostaną dyskretne tylko przez najbliższy rok, najwyżej dwa.
Kiedy nasze myślące zegarki spopularyzują się i zaczną bić rekordy sprzedaży w „Biedronce”, czeka nas kolejny „grzecznościowy” koszmar. Szybko u ludzi wykształci się odruch ciągłego spoglądania na nadgarstek. I to oczywiście nie po to, aby sprawdzić godzinę.
Smartwatch wytresują swoich właścicieli tak sprytnie, żeby ich przyzwyczaić do ciągłego sprawdzania, czy ktoś nie nadesłał maila, czy nie odezwał się Twitter albo Facebook. W kinie albo teatrze stanie się to nieznośne. Co chwilę nadgarski ludzi będą się rozświetlać. Jeszcze na koncertach jakoś to zdołamy zaakceptować – świecące smartwatche zastąpią uniesione i rozpalone zapalniczki.
Dziś do przejawów buractwa możemy zaliczyć błyskanie smartfonem podczas seansu w kinie. Za parę lat świecić będą co chwilę nadgarstki. A cała masa użytkowników smartwatchy nie będzie nawet wiedziała, jak wyłączyć powiadomienia.
Już dziś jest niektórzy uważają za wystarczające wyjaśnienie: dzwoni mi telefon w kinie, bo nie umiem go wyciszyć. Ani nawet wyłączyć. Dostałem od wnuczka (prawda jaki kochany?) Albo od dziadka (przyszło wyrównanie emerytury). Może oni wiedzą. Albo sprzedawca w sklepie. Albo ten, jak mu tam, Steve Gates.
Przez smartwatche zaczniemy wymachiwać jedną ręką tak często, że wyrośnie nam większy jeden biceps. Po „jednokomórkowcach” nastanie era „jednomięśniaków”.
Już widzę tych ludzi na ulicy, którzy maszerują wpatrując się w swój zegarek. Próbujący o chwilę drugą dłonią coś w nim przestawić. Bo przecież smartwatcha – w przeciwieństwie do smartfona – nie da się obsłużyć jedną ręką.
Ale przecież to dopiero początek. Już wkrótce wszystko będzie „smart”. Może nawet moje skarpetki.
Co będzie, gdy pojawią się „myślące” buty? Błyskające na czerwono, gdy właściciel zbyt długo się zasiedzi? Namawiające tym samym do zrobienia kilku kroków, a potem chwalące właściciela błyskającymi gwiazdkami albo wystrzeliwującymi z podeszwy fajerwerkami? Na szczęście akurat sztuczne ognie rzadko nas zaskoczą, bo miarą rozwoju cywilizacji jest skracanie dystansu, który ludzie przebywają pieszo.
Wielką przyszłość widzę (dosłownie) dla „myślących” koszulek. Gdy właściciel obejrzy dobry film, koszulka będzie przez godzinę wyświetlała kciuk uniesiony do góry. A gdy obleje egzamin na studiach, kciuk oczywiście poinformuje „nie lubię”.
„Myślące” czapki zakochanych będą wpadać w tym większe drżenie na głowach, im bliżej od siebie będą współczesny Romeo i Julia. „Myślące” samochody będą w nocy co kilka minut potrząsały fotelami kierowców, nie pozwalając im zasnąć.
Najspokojniejsi w tym wszystkim pozostaną ludzie. Wreszcie nikt nie będzie od nich oczekiwał, aby to oni myśleli.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
*Część zdjęć pochodzi z Shutterstock.