Piotr Lipiński: W ŚWIECIE EBOOKÓW, czyli jak się zapomnieć
Mógłbym żyć bez bieżącej wody. Czerpałbym co wieczór ze studni. W ostateczności, przeżyłbym nawet bez Internetu. Najwyżej nie dowiedziałbym się o Taylor Swift. Ale nie potrafiłbym żyć bez książek. Pozbawiony literatury czułbym katusze, jak Tim Cook, gdyby został prezesem Samsunga.
Rzekłbym nawet, że książki nabrały dodatkowej wartości ostatnio, od kiedy żyjemy (przynajmniej ci, którzy czytają te słowa) w elektronicznym świecie. Po całym dniu pracy przy komputerze tylko książka pozwala odpocząć oczom. Drażni nawet telewizja. Choć ona generalnie denerwuje nie tylko oczy ale też umysł.
Moja miłość do książek nie oznacza jednak, że dałbym się poćwiartować za papierowe wydania. Owszem, żyłoby mi się gorzej, gdyby ścian w moim pokoju nie wypełniały regały z książkami. Czułbym pewien dyskomfort estetyczny jak na widok Apple Watcha. Jednak nie dałbym sobie uciąć nawet małego palca u nogi za możliwość wdychania kurzu zgromadzonego w opasłych tomach. Uwielbiam ładne wydania, ale w końcu i tak ostatecznie liczy się dla mnie treść. Jestem więc doskonałym celem wszystkich wydawców, którzy publikują ebooki.
Choć do papierowych książek czuję się i tak bardziej przywiązany, niż do płyt CD czy winyli.
Te ostatnie systematycznie emigrują z mojej piwnicy w ręce, które potrafią docenić ich magię. Pewnie gdybym był muzykiem, kochałbym jednak płyty a nie książki. Ale to papierowe przywiązanie nie spowodowało, że lekceważę zalety ebooków.
Czy ebook zmienia jakoś mój sposób rozumienia tekstu? Nie sądzę. Jedyna różnica jest taka, że w papierowej książce niekiedy zapamiętuję, gdzie „fizycznie” znajduje się jakiś fragment. U góry czy u dołu, na lewej czy prawej stronie. Gdzie go muszę szukać, gdy kiedyś jeszcze będzie przydatny. Ale o tej przeklętej potrzebie – za chwilę. W każdym razie w ebooku „fizyczna” lokalizacja jakiegoś zdania mocno się zaciera.
Każda książka to podróż. W jakąś nieznaną krainę, która powstała w głowie pisarza. Ale mnie ebooki kojarzą się w dodatkowy sposób z podróżą. Od dwóch lat na wyjazdy nie zabieram żadnej papierowej książki. A zwykle tachałem kilka ciężkich tomów. Teraz już jakiś czas przed dłuższą podróżą kupuję ebooki z myślą o wyjeździe. I od razu zaczynam się cieszyć na myśl o czytaniu. Bawi mnie nie tylko to, co zobaczę, ale też to, co wówczas przeczytam.
W podróżach lubię - co jest podobno nienormalne - jazdę autobusem. Pasę oczy widokami za oknem a umysł zdaniami w książce.
Książka i podróż to dwie namiętności, które splatają się w moim życiu. Ale właściwie dziś powinienem już powiedzieć: ebook i podróż.
Czytanie ebooków niekoniecznie musi być związane z tym, że ktoś jest szczególnym fanem nowoczesnych technologii. Znam dwóch znakomitych pisarzy, którzy pochłaniają mnóstwo ebooków. Ostatnie, co bym o nich powiedział, to że są gadżeciarzami. Albo że zaczynają dzień od przeglądania „fejsa”. Powiem więcej – jeden z nich w ogóle nie ma konta na Facebooku. Ale obu łączy to, że sporo podróżują. I tu po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że ebooki podczas podróży są znakomite.
Ale nie upraszczajmy sprawy w ten sposób, że główną zaletą ebooków jest ciężar.
Ebooki czytam szybciej. Podejrzewam, że to efekt szerokości Kindle’a, na którym szpalta tekstu znakomicie współgra z moim wzrokiem. Jest na tyle wąska, że oczy prawie nie wędrują lewo-prawo, a jedynie góra-dół. Nigdy oczywiście nie robiłem żadnych testów porównawczych i nawet jeśli się mylę, to cieszy mnie przekonanie, że na Kindle czytam szybciej. Bo zawsze uważałem, że jestem raczej wolnoczytaczem niż książkowym sprinterem.
Ebook pozwala łatwiej odnaleźć jakiś fragment tekstu. A to zaleta wręcz fenomenalna.
Właśnie o tym błyskawicznym wyszukiwaniu tekstu w ebookach zacząłem ostatnio myśleć, bo kończę pisanie nowej książki. O Janie Rodowiczu „Anodzie”, jednym z moich ulubieńców, jeśli chodzi o postaci, jakie do tej pory opisywałem.
Pod koniec pracy nad książką autor ma już całkowite obrzydzenie do swojego tekstu. Wszystko go drażni, najchętniej skreśliłby każde zdanie. I wtedy dobija go jeszcze jedna obrzydliwa konieczność.
Pisanie książek byłoby dość miłe, gdyby nie przypisy. Niestety – sporządzenie ich to obowiązek reportera historycznego. Dlatego marzy mi się napisanie jakiegoś „fantasy” albo kryminału, żebym nie musiał przygotowywać tych przeklętych przypisów.
W polskich książkach historycznych dość często najciekawsze rzeczy znajdziemy właśnie w przypisach. Z niejasnych dla mnie powodów autorzy chyba wychodzą z założenia, że jeśli tylko coś jest zbyt anegdotyczne, to nie zasługuje na zamieszczenie w głównej treści poważnego dzieła. Na szczęście nie muszę pisać kolejnych doktoratów, więc do przypisów wywalam głównie informacje o źródle cytatu, z którego korzystam. Ale niech kogoś nie zwiedzie myśl, że łatwo jest sporządzić takie zdanie-przypis: „Barbara Wachowicz, »>Anoda<« – ułan batalionu >Zośka<«, w: »Antologia reportażu polskiego w opracowaniu szkolnym«, wybór, wstęp, objaśnienia i oprac. dydaktyczne Krystyna Heska-Kwaśniewicz, Bogdan Zeler, »Książnica«, Katowice 1998, s. 319”. To koszmar, jakbyśmy właśnie zamieszkali na ulicy Wiązów, na dokładkę w miasteczku Salem.
Wszelkie cytaty, które może przydadzą się do książki, przepisuję do komputera. Wydawałoby się, że podczas tej czynności wystarczy każdy opisać numerem strony i już, gotowe. Potem łatwo będzie podać informację o źródle.
Guzik prawda. Moje notatki z cytatami liczą setki stron. Z niektórych książek wynotowuję po kilkadziesiąt, czasami bardzo obszernych fragmentów. Potem wykorzystuję jedno zdanie albo nawet tylko jego fragment. I z reguły jest tak, że akurat przy tym zdaniu nie ma numeru strony. Gdzieś się zawieruszył.
To efekt tego, że bardzo intensywnie pracuję nad tym wielkim plikiem z notatkami. Przenoszę fragmenty, układam z nich jakiś wstępny szkielet. Cały czas dopisuję nowe cytaty i pomysły. W końcu gubią się informacje, skąd wziąłem jakiś kawałek. Jeszcze odnalezienie tytułu i autora bywa w miarę łatwe, ale odtworzenie numerów stron – to koszmar. Najedzony głodnego nie zrozumie, więc jak ktoś nie musiał przez to piekło przechodzić, nie pojmie mojej irytacji.
Niedawno bardzo intensywnie poszukiwałem autora jednego cytatu. Koniecznie chciałem mieć ten fragment przytoczony w książce o „Anodzie”. Bardzo mi się spodobało jedno zdanie, nawet zazdrościłem go autorowi. Ale tym razem nie mogłem w notatkach nawet znaleźć, kto napisał ów fragment. A przecież nie mogę zamieścić cytatu, nie podając, od kogo pochodzi! Diabli by to wzięli!
Zacząłem żmudną pracę polegającą na przeglądaniu fotokopii dokumentacji do książki. Od dłuższego czasu w archiwach czy bibliotekach zamiast czytać, fotografuję całe strony, a dopiero w domu wybieram to, co najważniejsze. Przepisuję do komputera.
Ustaliłem, z którego archiwum zaczerpnąłem ten artykuł. Wiedziałem, że to tekst z jakiejś gazety. Kilka razy przejrzałem fotokopie z tego archiwum i odkryłem, że autor cytowanego fragmentu to… ja sam. O matko, zupełnie zapomniałem, że to mój tekst sprzed dwudziestu lat! Nie dziwię się, że tak mi się w nim spodobało jedno zdanie, w końcu było napisane w moim stylu.
Sporządzanie tych przeklętych przypisów znacznie ułatwiłoby posługiwanie się wydaniami ebookowymi. Bo właśnie tu nowoczesność cyfrowej edycji pozwala na łatwe odnalezienie fragmentu tekstu, który się cytuje. Ale gorzej z opisaniem tego miejsca.
Ebooki mają wadę związaną właśnie z przypisami. O ile w ebookach przypisy działają fantastycznie - klikamy w odsyłacz i już jesteśmy w przypisie, klikamy drugi raz i lądujemy z powrotem w normalnym tekście - to jednak sprawiają problem, gdy coś z nich cytujemy. Bo ebooki nie mają przecież stron. Oczywiście więc nie uda się oznaczyć strony, z której pochodzi cytat.
W ebookach są jednak tak zwane „lokacje” (loc). Możemy więc się do nich odwoływać. Ale to żadna informacja dla kogoś, kto odpowiedni fragment chciałby odnaleźć w papierowej książce. Jak sądzę, ten problem zacznie się wkrótce coraz częściej pojawiać - w przypadku odesłań systemy „papierowy” i „ebookowy” wciąż nie są kompatybilne.
Można jakoś samemu dorabiać sobie namiastki numeracji stron, ale to działa tylko na własne potrzeby, bo inni nie będą przecież korzystać z naszego „zrób to sam”. Amazon sprzedaje ebooki z numerami stron, ale to w polskich warunkach żadne rozwiązanie. Chyba żaden ebook, który kupiłem w polskiej księgarni, nie miał takiej numeracji.
Trudno. Jakoś trzeba z tym żyć. Gorzej, że teraz muszę wrócić do tego przeklętego sporządzania przypisów.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
*Część zdjęć pochodzi z Shutterstock.