Być tym, kim nie masz odwagi być w życiu - GTA V
GTA V święci triumfy. Wiadomo było, że tak będzie, ale fenomen i tak przerasta nieco oczekiwania. O GTA V piszą wszyscy, grają w nie ludzie, którzy grają rzadko, a niektóre elementy gry wzbudzają kontrowersje. GTA V to jednak majstersztyk w jednym miejscu - to gra gier, najnowsza inkarnacja tego, o czym wszyscy marzyliśmy od lat.
Wszyscy zachwycali się Duke Nukem 3D. Bo to była świetna gra, bo postać charakterystyczna, a przede wszystkim dlatego, że gra jak na tamte czasy była nieliniowa. To w Duke Nukem 3D większość z nas po raz pierwszy zapłaciła za odsłonięte piersi tancerki i krążyła po lokacjach. Na dziś ograniczonych, wtedy robiących wrażenie.
A GTA? To pierwsze, oryginalne, z widokiem z góry? Graficznie proste do bólu, postacie były kilkoma pikselami, samochody miały ich trochę więcej, a gracz musiał mieć ogromne pokłady wyobraźni, by przełożyć to wszystko w głowie na świat rzeczywisty.
Jednak to pierwsze GTA dzięki prostocie grafiki dawało wtedy coś, czego nie mieliśmy nigdy w takiej skali. Ogromne miasta, w których nie trzeba było wykonywać misji przewidzianych scenariuszem, jeśli się nie chciało. Już wtedy, w 1997 roku, Rockstar dał nam namiastkę życia. Ciekawszego, niż nasze własne, takiego, które wcześniej mogliśmy tylko oglądać w telewizji czy czytać o nim w książkach.
Pamiętam, że gdy mój brat wykonywał misje, ja rozbijałam się po mieście, jeździłam metrem, kradłam samochody, ustawiałam je w ogromnych skupiskach i rozwalałam. Próbowałam przejechać za jednym razem całe gangi, by zdobyć bonusy, wykonywałam misje specjalne i marnowałam czas w nieistniejącym mieście na robieniu nieistniejących rzeczy. Siedziałam w swoim domu, na wsi, ale w GTA stawałam się kimś innym - kimś, kto wciąż decyduje o własnym życiu, ale to życie ma całkiem inny smak.
Gry sandboksowe, bo tak się ten typ nieliniowych, niewymuszających na graczu podążania określoną ścieżką produkcji nazywa, od początku istnienia był wisienką na torcie wszystkich gier. Tą medialną, pobudzającą umysły ludzi, którzy nie do końca rozumieją przyjemność podążania utartym szlakiem fabuły w grze.
To odpowiedź na nasze wyobrażenia sprzed lat, z czasów ponga i Mario. Wtedy w filmach o przyszłości oglądaliśmy kaski 3D, pozwalające wejść w świat gry, w której można zrobić wszystko. Wejść w inny świat.
GTA V jest wspaniałą odpowiedzią na coraz prostsze i mocno wtórne gry. Graficzne dopracowanie nie wymaga już od gracza uruchomienia wyobraźni, by przełożyć kilka pikseli na człowieka, a podaje wszystko po prostu jak na tacy. Mogłoby być lepiej, ale i tak jest wspaniale.
Skoro nie musimy więc wytężać wyobraźni, to możemy poddać się w całości stawaniu się inną osobą, od której nikt nic nie wymaga. Rockstar oferuje rozrywkę, ale jej nie wymusza. Ogrom świata GTA V daje poczucie nieskończoności, już nie takiej ograniczonej terytorialnie, a dopracowanie szczegółów i udostępnione graczowi możliwości sprawiają, że my, gracze, przybieramy inną skórę, zostawiamy nudne i przyziemne “ja” siedzące gdzieś w Polsce przy konsoli.
Spełniamy fantazje. O byciu kimś innym, o zrobieniu rzeczy, na które nie mamy normalnie czasu, odwagi czy pieniędzy. Wychodząc z autobusu do męczącej pracy denerwują cię ludzie, trącają łokciami jak gdyby cię nie było. Przecież ich nie uderzysz, oddadzą, krew poleje ci się z nosa, przyjedzie policja. W GTA możesz to zrobić, jeśli masz ochotę, poniesiesz konsekwencje albo i nie, ale następnego dnia żona nie będzie robiła ci wyrzutów i pytała, z kim się biłeś i czy oszalałeś.
W GTA V bardzo realistycznie możesz pójść pograć sobie w tenisa, choć w realu nie masz na to ani siły, ani pieniędzy, a twoje dwie lewe ręce też nie pomagają.
A przede wszystkim w GTA możesz stać się NIM. Człowiekiem brutalnym, korzystającym z życia, ważnym. Możesz być bohaterem filmów, jeśli tylko tego chcesz. Decydować o życiu innych, jak nie możesz w swoim własnym.
Możesz być tym, kim nie możesz być w życiu, robić to, czego nie możesz robić w życiu, a jednocześnie jest realistycznie pod względem świata i zdarzeń.
"Chłopięcy sen dla dorosłych", jak powiedział mi Łukasz Orbitowski.