Dolina Krzemowa chce bidoka w Waszyngtonie. Dlaczego Vance jest nadzieją techoptymistów

Powoli może wykreślać kolejne zdania ze wstępu, który napisał do swojej bestselerowej książki "Elegia dla Bidoków", w której wspomina życie i dorastanie w ubogiej rodzinie w małym postindustrialnym mieście Middletown, Ohio. 

22.07.2024 08.07
Dolina Krzemowa chce bidoka w Waszyngtonie. Dlaczego Vance jest nadzieją techoptymistów

"Będę pierwszą osobą, która przyzna, że ​​nie osiągnęłam w życiu niczego wielkiego. Nie jestem senatorem, gubernatorem ani byłym sekretarzem gabinetu. Nie założyłem firmy wartej miliardy dolarów ani organizacji non-profit zmieniającej świat" – tak pisał w kultowej dziś książce. Publikacja stała się znana szerszym masom w postaci filmu dla Netfliksa, ale to nie dorobek artystyczny wyniósł Vance’a na szczyty. Cięty, momentami skandaliczny język, biznesowe układy, charyzma. Jego krytyka USA to nie tkane z precyzją narracje w stylu Jonathana Franzena. To raczej połączenie Ernesta Hemingwaya z Hunterem S.Thompsonem.

15 lipca br. J.D. Vance został ogłoszony przez Trumpa kandydatem na wiceprezydenta. A, że prezydentura Trumpa jest wielce możliwa, to ekscentryczny i niejednoznaczny 39-latek może jeszcze wielu zaskoczyć. Bidok, który kojarzy się zarówno z bogatą z Doliną Krzemową jak i z Pasem Rdzy, to jednak więcej niż eksperyment. 

Opinie Vance'a są czasami zbyt ostre nawet jak na Trumpa. Wielu bogaczy z branży IT przyjęło nominację Vance’a z entuzjazmem, ale jego poglądy na Dolinę Krzemową i dalszy rozwój technologii wcale nie są takie jednoznaczne i wspierający go politycy mogą się jeszcze zaskoczyć. Starczy powiedzieć, że nowa nadzieja części technologicznych inwestorów współpracowała ręka w rękę z zażartą krytyczką Doliny Krzemowej Elizabeth Warren i chwaliła ostry kurs obrany przeciw Big Techom przez demokratyczną szefową Federalnej Komisji Handlu (FTC) Linę Khan z partii Demokratycznej. 

Polityk może jeszcze niejednego zaskoczyć. Szczególnie że wiemy, że potrafi zmienić zdanie o 180 stopni. W końcu kilka lat temu zarzekał się, że nigdy nie wesprze Trumpa, nazywał go kulturową heroiną, a nawet porównywał do Hitlera. 

Trump prezydentem Doliny Krzemowej

Kalifornia, w której leży Dolina Krzemowa, jest tradycyjnie bastionem Demokratów, jednym z trzech stanów, w których ci nie muszą raczej martwić się o poparcie. W 2016 roku Donald Trump zdobył w Dolinie Krzemowej zaledwie 20 proc. głosów. W 2020 roku poprawił nieznacznie ten wynik, o ledwie 3 pp. Jednak związki zamieszkujących krzemowe serce Kalifornii milionerów z Demokratami w ostatnich latach weszły w fazę #toskomplikowane. 

Bezkrytyczna niemal miłość do firm technologicznych jako chluby i dumy Stanów Zjednoczonych z czasów Baracka Obamy przeminęła bezpowrotnie. Prezesi najważniejszych technologicznych firm są wzywani do stolicy już nie tylko, by dobijać targów z prawodawcami, ale również żeby wyjaśniać swoje co bardziej problematyczne decyzje. Wybory bożków Doliny Krzemowej są podawane w wątpliwość, krytykowane, blokowane. Szefowa FTC, nieustępliwa Lina Khan mówi i o potrzebnie dorwania "grubych ryb" i rozpoczyna kolejne postępowania antymonopolowe.

Wyrokowanie, że z tego powodu Dolina Krzemowa robi się Republikańska, byłoby zdecydowanie na wyrost, ale trudno nie odnieść wrażenia, że głosy sympatyków tej strony politycznej sceny są w okolicach San Francisco lepiej słyszalne niż kiedyś. 

Najlepiej tę zmianę i pęknięcie polityczne, które zaczyna być widoczne w Kalifornii, widać było, kiedy w rozmowie ze swoim współzałożycielem opublikowanej na YouTubie Ben Horowitz, współzałożyciel inwestującej w startupy, lub Little Tech, jak sami określają ten sektor, firmy VC Andreessen Horowitz deklarował: 

"Wielu moich przyjaciół pewnie się na mnie wkurzy za powiedzenie czegokolwiek dobrego o prezydencie Trumpie, ale jesteśmy tu, gdzie jesteśmy i uważamy, że dla Little Techu. Donald Trump jest dobrym wyborem". 

A do tego towarzyszy milionerom z Doliny Krzemowej miły dla ucha polityków odgłos otwieranych portfeli. Na początku czerwca David Sucks, kolejny inwestor VC, zorganizował dla Trumpa wydarzenie, w którym zebrano 12 mln dol. na jego kampanię. Bliźniacy Winklevoss (ci sami, którzy zostali pokazani w Social Network, filmie o początku Facebooka), miliarderzy i entuzjaści kryptowalut, wpłacili bezpośredni na komitet Trumpa ponad 844 tys. dol. i jeszcze 500 tys. dol na wspierającą go organizację. Elon Musk zadeklarował, że będzie wpłacał na kampanię byłego prezydenta 45 mln dol. miesięcznie. A sam Horowitz razem ze współzałożycielem swojej firmy Makiem Adreessenem zainwestowali już w wybór Donalda Trumpa ponad 24 mln dol. 

Vance i Trump, czyli nowa nadzieja Muska

Ta tendencja, po nominowaniu Vance'a, może się pogłębić, bo przynajmniej część Doliny Krzemowej widzi w nim swojego człowieka. Swoje wsparcie dla Vance'a wyraził też sam władca X-a, Elon Musk. Ale to pełen ekscytacji wpis opublikowany na X przez Deliana Asparouhova, partnera w firmie inwestycyjnej z San Francisco Founders Fund najlepiej wyraża wiązane z Vance'em nadzieje: 

"OTO JD VANCE! MAMY BYŁEGO TECHNOLOGICZNEGO VC W BIAŁYM DOMU NAJLEPSZY KRAJ NA ZIEMI SKARBIE" 

Entuzjazm może wynikać nie tylko z tego, że Vance przepracował w Dolinie Krzemowej 5 lat jako VC. Wydaje się, że ważniejsze są jego poglądy na sektor technologiczny – a przynajmniej ta ich część, która współgra z tym skrzydłem optymistycznych techentuzjastów – przychylność w stosunku do kryptowaluty i sztucznej inteligencji, entuzjazm, z którym mówi o samych nowych technologiach, a także dowartościowanie roli startupów i małych firm technologicznych.

Małe firmy muszą bowiem mierzyć się z behemotami, którzy mają pozycję rynkową, bazę klientów i niemal nieograniczone zapasy finansowe, które gwarantuje pozycja najbogatszych firm świata. Ale nie tylko to – głównym zagrożeniem jest ich związek z rządem i możliwość nastawienia go przeciwko mniejszej konkurencji.

I to właśnie ten aspekt Vance miałby szansę zmienić.

Nadziei na to można upatrywać w jego biografii, która związana jest z rynkiem startupów technologicznych, którymi zajmował się jako inwestor wysokiego ryzyka (VC). Po ukończeniu prawa na Yale w 2013 roku Vance przeniósł się do San Francisco – serca Doliny Krzemowej, gdzie najpierw pracował w firmie biotechnologicznej Circuit Therapeutics. Jego kariera powoli się rozwijała, aż w 2016 roku zmienił pracodawcę i dołączył na kilka miesięcy do firmy zajmującej się inwestowaniem w podmioty wysokiego ryzyka Mithril Capital. Po krótkiej przerwie na kolejną firmę inwestycyjną – Revolution – postanowił przenieść się na swoje i w 2020 roku wrócił do Ohio, gdzie założył firmę venture Narya Capital. Dzięki zbudowanej już wtedy sieci kontaktów udało mu się zebrać na założenie jej 120 mln dol. W Vance'a zainwestował wtedy między innymi słynny Marc Andreessen i Peter Thiel. O tym drugim za chwilę, teraz skupmy się na Andreessenie.

Technologiczny manifest drapieżnika alfa

"Wierzymy w naturę, ale także w pokonywanie natury. Nie jesteśmy prymitywami drżącymi ze strachu przed błyskawicą. Jesteśmy drapieżnikami alfa; wykorzystujemy błyskawice".

A błyskawicą tą jest oczywiście technologia. 

Opublikowany przez Andreessena "Manifest techno-optymisty" (cytowany wyżej)  jest radykalnym wyznaniem wiary w moc technologii. Nie chodzi w nim bowiem tylko o to, że rozwój technologiczny do tej pory pomógł ludziom przezwyciężyć wiele problemów, które ludzkość napotkała na swojej drodze. Andreessen z tego dość mało kontrowersyjnego punktu wyjścia z prędkością światła przechodzi do wniosków, które brzmią już znacznie bardziej ekstremalnie.

Jest przekonany, że nie ma problemu materialnego, który nie może zostać rozwiązany przez wprowadzenie technologii, twierdzi wręcz, że każdy rozwój technologiczny jest w związku z tym a priori dobry, a jego krępowanie przepisami jest złe. A nawet zabójcze. 

"Wierzymy, że sztuczna inteligencja może ratować życie – jeśli jej na to pozwolimy. Medycyna, jak wiele innych dziedzin, jest w epoce kamienia łupanego w porównaniu z tym, co możemy osiągnąć dzięki połączonej inteligencji ludzi i maszyn pracujących nad nowymi lekami. Wiele typowych przyczyn zgonów można wyeliminować  dzięki pomocy AI – od wypadków samochodowych, przez pandemie, po przypadkowy ostrzał w czasie wojny.

"Wierzymy, że każde spowolnienie prac nad AI kosztuje nas ludzkie życia. Śmierci, którym można było zapobiec dzięki sztucznej inteligencji, której rozwój powstrzymano, to śmierci, które można traktować jak morderstwo." – czytamy także w Manifeście.

Ale nie tylko jednostkowe śmierci są tutaj na szali. Andersseen twierdzi, że technologia musi iść do przodu, bo społeczności, które się nie rozwijają i nie idą do przodu, zamierają i giną. Rozwój technologiczny nieskrępowany niczym – w tym przede wszystkim przepisami – jest więc w tej wizji nie tylko po prostu nieunikniony, on jest wręcz moralnym imperatywem. A ci, którzy próbują go spowolnić, nałożyć na niego ograniczenia czy, nie daj techboże, powstrzymać, kierują się złymi intencjami. Nawołujący do ostrożności w kontekście technologii osobnicy są ofiarami trwającej sześć dekad demoralizującej kampanii przeciwko technologii i samemu życiu, mają mentalność ofiar. W rozdziale o wrogach Andreessen wymienia "idee zombie", których źródła szuka w komunizmie,  takie jak "odpowiedzialność społeczna", "zrównoważony rozwój", "etyka technologiczna", "zarządzanie ryzykiem" czy "zaufanie i bezpieczeństwo". 

Cały manifest kipi energią, nadzieją i niezmąconą przez wątpliwość pewnością, że oto stoi się na straży jedynej słusznej prawdy. O ironio, choć Andreessen pisze, że wrogami techoptymistów są ci będący "oderwani od realnego świata, żyjący wśród urojeń, niewybrani i nieponoszący odpowiedzialności – bawiący się w Boga życiem wszystkich innych i całkowicie odizolowani od konsekwencji swoich działań”.  

Pobrzmiewa w tym manifeście ten sam techsolujonizm (wiara, że na każdy problem można znaleźć technologiczne rozwiązanie), którego najwyższymi kapłanami latami byli liderzy obecnych, a krytykowanych przez niego ostro Big Techów. 

Z autorem słynnego manifestu Vance’a łączy przekonanie o tym jak ważne są dla amerykańskiego rozwoju technologiczne startupy łączy i niechęć do wierchuszki Doliny Krzemowej w postaci największych firm technologicznych świata. 

Już w 2020 roku, w czasie swojej kampanii do senatu Vance, wypowiadał się krytycznie o Big Techach, mówiąc, że mają zbyt dużo władzy i wpływu na politykę. W lutym 2024 roku nawoływał wręcz do rozbicia Google'a, zarzucając firmie, że sprawuje wręcz monopolistyczną kontrolę nad dostępem do informacji. 

W tym samym duchu chwalił nawet działania Liny Khan, która nie ukrywa, że zagięła parol na Big Techy i wszczęła postępowania, która mają prześwietlić czy firmy nie złamały na pewno przepisów antymonopolistycznych. To stawia go w kontrze do większości republikanów, którzy uważają, że Khan działa za ostro i za szeroko interpretuje przepisy antymonopolowe i za bardzo miesza się w sprawy rynku. To zresztą nie była jego jedyna kontrowersyjna współpraca.

Po bankructwie Silicon Valley Bank razem z demokratyczną senator Elizabeth Warren forsował plan, żeby odzyskać część utraconych pieniędzy, odbierając je kierownictwu banku. Choć zastrzega, że częściej się z nią nie zgadza, niż zgadza, docenia, że polityczka widzi, co jest nie nie tak z amerykańskim społeczeństwem. Kiedy w 2020 roku Warren próbowała zostać demokratyczną kandydatką na prezydenta, jej hasło wyborcze brzmiało "Rozbić Big Techy". 

Na kolizyjnym kursie z demokratami i Big Techami stawia Vance'a także, dzielona z Trumpa, niechęć do imigracji. Kiedy startował do Senatu Vance przepisy ułatwiające zdobycie zezwolenia na pracę wykwalifikowanym imigrantom nazwał "nieczystym sojuszem między rządem i wielkimi korporacjami". Korporacjami, bo to właśnie takich ludzi chętnie zatrudnia Dolina Krzemowa. 

Także w kwestii rozwoju AI nie jest mu po drodze z największymi graczami. Uważa, że AI powinna być technologią otwartoźródłową, dlatego krytykuje między innymi Open AI, które od dawna Open jest tylko z nazwy. Sceptycznie patrzy też na konsultowanie rozwiązań regulacyjnych dotyczących AI z największymi graczami sektora, argumentując, że tak powstałe przepisy, jeśli będą komuś sprzyjać, to tylko właśnie dyktującym je największym graczom.

Czy to Trumo byłby lepszym prezydentem dla technologicznych biznesów w USA?

Niechęć do Big Techow dzieli z Trumpem, który także nazywa je zbyt wielkimi i zbyt potężnymi. Kandydat na prezydenta szczególnie ostro wypowiada się o Marku Zuckerbergu, szefie Mety. Ze względu na potencjalny wzrost znacznie należącego do niej Facebooka, zmienił nawet swoją opinię o konieczności nałożenia bana na TikToka. Kiedy był jeszcze prezydentem, głośno nawoływał do zbanowania tego serwisu społecznościowego jako furtki dla Chin do umysłów młodych Amerykanów. Teraz deklaruje, że sprzeciwia się takiemu rozwiązaniu, bo mogłoby to wzmocnić Facebooka i Instagrama. Zuckerberg powraca w wypowiedziach Trumpa jako synonim zepsutych mediów, od czasów gdy po ataku na Kapitol były prezydent został zbanowany na Facebooku. 

A to nie jedyna zmiana poglądów Trumpa, która zbliżyła go do jego swojego kandydata na wiceprezydenta. Drugą są kryptowaluty.

Kryptoentuzjaści walczą o władzę

Tegoroczne wybory prezydenckie są postrzegane przez część branży krypto jako kluczowe. Miniona lata były dla niej ciężkie. Zła prasa, seria skandali, z głośnym procesem i wyrokiem skazującym dla Sama Bankmana-Frienda na czele, i projekty nowych przepisów sprawiają, że posiadacze coinów nie mogą patrzeć z optymizmem w przyszłość. Chyba że znajdą potężnego sojusznika w Białym Domu. Na przykład w osobie nowego wiceprezydenta. 

A Vance w oświadczeniu majątkowym z 2023 deklarował, że ma ponad 100 000 dol. w bitcoinie. W czerwcu tego roku Politico informowało o projekcie ustawy, która miałaby zmienić to jak w Stanach Zjednoczonych regulowane są dobra cyfrowe, a w efekcie umożliwić lepszy rozwój rynku kryptowalut. Młody polityk był wtedy członkiem senackiego komitetu ds. bankowości. Projekt wówczas przepadł, ale jeśli na stanowisku wiceprezydenta będzie zasiadał ktoś sprzyjający kryptowalutom, dyskusja na temat pozytywnych zmian z punktu widzenia ruchu entuzjastów kryptowalut może odżyć. Dlatego też na Vance'a ma liczyć coraz bardziej aktywne politycznie lobby kryptoentuzjastów, to ono miało też szeptać do ucha Trumpa czułe słówka o "swoim człowieku", zanim ten ogłosił oficjalnie, że to Vance stanie u jego boku w wyścigu o fotel prezydenta. 

Bo choć teraz Trump o kryptowalutach zaczął mówić ciepło i sam przedstawia siebie jako ich zwolennik, wcześniej przestrzegał przed bitcoinem i nazywał go scamem. Trudno być pewnym, że wiceprezydent nagle nie wróci do starych poglądów, szczególnie że teraz, w trakcie kampanii, Trumpowi kryptowaluty po prostu może opłacać się popierać. 

Kiedy w maju zorganizował nawet przyjęcie, na którym świętował wydanie przez siebie NFT, ze sceny przemawiał między innymi Ryan Selkis, CEO działającej na rynku kryptowalut firmy Messari, podkreślając, że "w Stanach Zjednoczonych jest 50 mln posiadaczy kryptowalut. To bardzo wielu wyborców".  

Gra toczy się o wysoką stawkę, dlatego nawet jeśli teraz Trump obiecuje "zakończenie wojny Bidena z kryptowalutami", organizuje spotkania z entuzjastami bitcoina i chętnie przyjmuje środki w kryptowalutach, to zawsze przyda się u jego boku ktoś, kto zapewni, że po wygranych wyborach jego nowo odnaleziona miłość do dóbr cyfrowych znów nie osłabnie. 

I choć wyliczenia pochodzące z badania przeprowadzonego przez giełdę kryptowalut Coinbase głoszące, że posiadaczy kryptowalut w USA jest 50 mln, są często podważane (według szacunków Rezerwy Federalnej wyborców, którzy są posiadaczami krypto, jest tylko 18 mln), nadal to głosy, po które warto się schylić. Szczególnie jeśli są wśród nich milionerzy gotowi zainwestować w zwycięstwo strony, która zapewni, że ich majątek będzie się powiększał, a ich giełdy kryptowalut będą się rozwijać.

Wśród wyborców-kryptowaluciarzy jest między innymi Peter Thiel – kontrowersyjny miliarder, jeden z założycieli PayPala i założyciel dostarczającej rozwiązań dla wojska firmy Palantir. A także jedna z najważniejszych osób w życiu J.D. Vance'a. 

Po raz pierwszy Vance spotkał Thiela w 2011 roku na Yale, gdzie miliarder przemawiał do młodych studentów.  "Wykład Petera pozostaje jednym z najważniejszych z czasów w Yale" – deklarował potem Vance w eseju opublikowanym w katolickim dzienniku The Lamp. W rozmowie z Politico tak określał ich relację: 

"Moje relacje z Peterem pozostają takie same przez 15 lat odkąd go znam – jeśli dzieje się coś interesującego i chcę o tym porozmawiać z kimś fascynującym, kto posiada dużą wiedzę, dzwonię do niego".

Ale rola Thiela w życiu Vance'a jest znacznie większa niż tylko starego znajomego, z którym warto dzielić się pomysłami.

Kiedy zdobywał swoją pierwszą pracę w  San Francisco, dobre słowo szefowej Circuit Therapeutics szepnąć miał właśnie Thiel. W 2016 roku dołączył na kilka miesięcy do Mithril Capital, której miliarder był współzałożycielem. Od Thiela wziął także upodobanie do tolkienowskiej etymologii. Firma Vance’a nazywa się Narya Capital, a Narya to jeden z legendarnych pierścieni elfów z “Władcy Pierścieni”. Dla porządku wywodu dodam tylko, że nazwy firm Thiela, czyli Palantir i Mithril, to odpowiednio elfickie kryształy widzenia i krasnoludzki metal twardszy od stali. 

Thiel był także jednym z ważniejszych inwestorów. W 2022 roku zainwestował zaś w kampanię Vance'a do senatu 15 mln dol.

To on też skierował po raz pierwszy Vance'a do Trumpa. Miliarder, który wspierał byłego prezydenta podczas kampanii w 2016 roku wbrew niemal całej reszcie wierchuszki z Doliny Krzemowej, był wtedy jeszcze z Trumpem w dobrych stosunkach. A to było kluczowe, żeby Trump przekonał się do Vance'a i Vance do Trumpa. Bo ich relacje trudno nazwać miłością od pierwszego wejrzenia. 

Trump to heroina, Trump to nadzieja

W 2016 roku Vnce opublikował w The Atlantic esej poświęcony Trumpowi i jego zgubnemu wpływowi na klasę robotniczą w Stanach, z której sam się wywodzi. Nazwał w nim Trumpa wręcz "kulturową heroiną", która "obiecuje szybką ucieczką od problemów życia, łatwe rozwiązania do piętrzących się problemów w Stanach Zjednoczonych". W prywatnych wiadomościach do kolegi wypowiadał się o nim nawet ostrzej, porównując go do "cynicznego dupka Nixona" i… Hitlera

Kiedy więc po raz pierwszy raz spotkali się osobiście w lutym 2021 roku w biurze Trumpa w Mar-a-Lago, gdzie szukał poparcia Trumpa dla swojej kandydatury do Senatu, atmosfera musiała być napięta. Ale do Mar-a-Lago skierował młodego polityka jeden z najważniejszych Republikańskich darczyńców i jego mentor, wspominany już Thiel. Wstawiennictwo pomogło: Trump puścił w niepamięć złe słowa, kupując wyjaśnienie, że Vance pisząc je, był pod wpływem manipulacji krytycznych mediów. 

Choć kiedy startował do senatu, z początku nie miał najlepszych wyników w sondażach, a jego kampania reklamowa nie była porywająca, wszystko zmieniło się, gdy zaczął debatować. Na scenie wyglądał chętnie i chętnie występował w programach na żywo telewizji, szczególnie w szalenie popularnym w tamtym czasie programie Tuckera Carlsona (tego samego, który  na początku 2024 roku przeprowadził kontrowersyjny wywiad z Putinem), którego Trump jest fanem.

Kiedy w 2022 roku Trump ogłosił, że będzie znów ubiegał się o najwyższy urząd w państwie, Vance niemal natychmiast skontaktował się z zespołem odpowiedzialnym za kampanię byłego prezydenta i zapewnił o swoim poparciu. Reszta republikanów była znacznie bardziej ostrożna. Nad Trumpem nie tylko wisiała groza sądowych rozpraw, ale nadal pamiętano mu rolę, która odegrał w ataku na Kapitol. W styczniu 2023 roku poparł go oficjalnie, publikując w Wall Street Journal artykuł chwalący politykę zagraniczną Trumpa. Teraz okazało się, że te wszystkie ruchy się opłaciły. I to nie tylko jemu.

Na konferencji w Aspen Peter Thiel, który postanowił nie angażować się w politykę w tym roku i nie będzie nikogo wspierał, deklarował wręcz, że zagłosuje na Trumpa tylko jeśli ktoś "przystawi mu pistolet do głowy". Może się jednak okazać, że broń nie będzie potrzebna. Wystarczy Vance.

Nadzieja techoptymistów, vc i startupowców z Doliny Krzemowej.