Widmo smartfonowych rewolucji krąży nad światem. Protesty toczą się na ulicach i przez aplikacje

Nie ma co się oszukiwać, dziś już nikt nie wierzy, że wystarczą media społecznościowe by poruszyć masy i zmienić świat. Ale to w smartfonach i aplikacjach coraz częściej mieści się poligon walk, protestów i społecznego oporu. 

Oto co łączy protesty na Białorusi, ruch oporu w Hongkongu i wybuch zamieszek Black Lives Matter

Odłączanie kraju od internetu wygląda w praktyce zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażamy.

Nikt nie wciska jednego guzika, nie pociąga za jeden kabelek, przez co magicznie znikają kreseczki pokazujące siłę sygnału wi-fi. Co więcej, problemów z internetem zazwyczaj wszyscy się spodziewają.

– Internet zaczął spowalniać. Łączył, łączył, ale jednak po jakimś czasie i tak widać było, że nic z tego będzie. Strona się nie załaduje. Po kolei znikały serwisy i strony: Facebook, Google i Gmail, Twitter, strony opozycyjnych mediów – opowiada Michał Potocki, dziennikarz „Dziennika Gazety Prawnej”.

Przekonuje, że teoretycznie był przygotowany na tego typu scenariusz podczas wyborów w Białorusi. – Już podczas wyborów w 2010 r. rząd Łukaszenki zastosował internetowe blokady. Wtedy wyłączono https, czyli nie było możliwości zalogować się do żadnego serwisu społecznościowego, poczty czy komunikatora. Podobnych działań opozycja i dziennikarze spodziewali się i tym razem. Więc tuż po przyjeździe i kupieniu białoruskiej karty SIM zainstalowałem VPN-y i serwery proxy. Ale i tak w wyborczą niedzielę okazało się to być niewystarczające – dodaje.

Krok po kroku reżim Łukaszenki od internetu odciął całe państwo. Nie działały żadne strony, serwisy społecznościowe ani komunikatory. Tyle że taki stan udało im się utrzymać dosyć krótko. Szybko pojawił się oddolny ruch internetowego oporu. – Oczywiste było, że odcięcie internetu służyło jednemu: by powstrzymać protesty, uniemożliwić kontaktowanie się między sobą. Ale opozycja już wcześniej szykowała się na takie okoliczności – opowiada Potocki.

W jaki sposób? Szukając kolejnych VPN-ów, za pomocą których można było obejść rządową blokadę. Ludzie masowo rozsyłali je sobie wzajemnie: przez wiadomości sms (jeśli nie mieli internetu) lub za pośrednictwem Telegramu, niezwykle popularnego na wschodzie Europy komunikatora. – Gdyby nie Telegram, którego ludziom Łukaszenki zablokowanie szło najtrudniej, nie byłoby szansy na przełamywanie blackoutu i organizowanie się – potwierdza reporter „DGP”. 

Ale choć odcięcie całego państwa od internetu wydaje się być drastycznym krokiem zdesperowanego reżimu, wydarzenia na Białorusi są niezbitym dowodem, że dziś to nowe technologie zasilają zarówno władze, jak i sprzeciwiających się jej obywateli. 

Internetowe wsparcie od ajciuszników

Paweł Durow już 10 sierpnia, czyli dzień po białoruskich wyborach, poinformował na Twitterze, że Telegram, którego jest twórcą, wyłącza funkcje chroniące przed cenzurą. I nie był to pusty gest. 

Od wybuchu protestów to Telegram dla Białorusinów był podstawowym źródłem informacji. To z niego dowiadywali się o kolejnych zatrzymaniach demonstrantów. To tam szukali informacji, gdzie trafili ranni. Telegram podawał najświeższe informacje o kolejnych komisjach wyborczych niespodziewanie ujawniających prawdziwe wyniki wyborów. Co więcej, właśnie za jego pośrednictwem dziennikarze (nie tylko białoruscy) relacjonowali, co działo się po wyborach, publikowali filmiki z funkcjonariuszami milicji bijących protestantów, pokazywali zdjęcia brutalnie pobitych zatrzymanych, ujawniali, jak duża jest skala protestów. 

Największą siłę ma kanał Nexta, który na Telegramie subskrybuje ponad 750 tys. ludzi. – Nie mamy innego wyjścia, jak obalić reżim. Muszą odpowiedzieć za wszystkie tortury, okrucieństwa i morderstwa. Jutro i pojutrze zbliżamy się do finału – czytamy w jednej z wiadomości, którą aktywiści skrzykują się na kolejne protesty. Nexta jest również aktywny na YouTube, gdzie widownię najpopularniejszych materiałów liczy się milionach. - Zrozumiecie, dlaczego Białoruś stoi w miejscu przez 25 lat i cierpi z powodu ubóstwa, podczas gdy wszystkie kraje sąsiednie idą do przodu i rozwijają się - jego autor Sciapan Puciła zachęca w ten sposób do obejrzenia wideo z materiałami karnymi na Łukaszenkę. 

Puciła ma 22 lata, studiuje w Polsce i prowadzi program rozrywkowy „Subiektyw” na antenie Telewizji Biełsat. Swoją aktywną działalnością w internecie przyciągnął uwagę białoruskich władz, które wystawiły za blogerem międzynarodowy list gończy. – To nie była niespodzianka (...). Ale nie bardzo się tym martwię, bo przebywam na terytorium zachodniego, demokratycznego państwa, gdzie mam status uchodźcy. Oczywiście, rozumiem, że mogę mieć problemy na granicy – cytuje Puciłłę Belsat.eu.

Sciapan jest tylko jednym z przedstawicieli nowej fali specjalistów IT – rynku, który rozsławił Białoruś na cały świat. To właśnie w Mińsku stworzono grę World of Tanks czy komunikator Vibera. A profesjonaliści związani z informatyką, na których Białorusini mówią „ajciszniki”, stali się niezwykle ważnym elementem protestów społecznych. I nie chodzi wcale tylko o hakerów i haktywistów. Nie jest tajemnicą, że to programiści zatrudnieni w Białoruskim Parku Wysokich Technologii pomagali w łamaniu rządowych blokad, wynajdywali kolejne serwery proxy i VPN-y i rozsyłali je po kraju. Co więcej, masowo zaczęli też wychodzić na ulice i protestować. I to nie tylko przeciwko fałszowaniu wyborów, ale także próbom majstrowania przy dostępach do sieci.

– Na nich białoruski reżim nie ma jak wpłynąć. Oni nie dadzą się zablokować. Takich specjalistów z otwartymi rękoma przyjmie Polska, Ukraina, Estonia. Ich protesty i świadomość, że blokada nie do końca się udaje, stały się zapewne powodem, dla którego Łukaszenka wycofał się z sieciowego blackoutu już po dwóch dniach – ocenia Potocki. 

Co nie znaczy, że wycofał się z walki informacyjnej i technologicznej. Publiczna telewizja o blackoucie mówi jak o hakerskich próbach destabilizacji państwa przez zachodnie siły m.in z Polski. A protestujący wciąż liczą się z kolejnymi falami zakłóceń internetu. Dlatego też apelują do operatorów sąsiednich państw, w tym Polski, o pomoc i nie tylko wzmocnienie ich zasięgów, ale i zdjęcie wysokich roamingowych opłat, by na wypadek kolejnych blokad była jakaś alternatywa. 

Bo bez internetu, bez informacji o tym, co się dzieje, bez świadectw, jak wiele osób wyszło na ulice, białoruski protest nie ma szans przetrwać. 

Telegram przeciwko władzy

Wspomniany Durow nazywany „rosyjskim Zuckerbergiem” tak szybko zapowiedział pomoc Telegrama, bo doskonale sobie zdawał sprawę, że jego komunikator idealnie nada się do wsparcia protestów. W końcu antyrządowe wykorzystanie Telegramu nie jest nowym zjawiskiem. Aplikacja odegrała kluczową rolę podczas organizacji protestów w Hongkongu w 2019 r. Protestujący przeciwko reżimowi w Pekinie właśnie na nim się skrzykiwali i przekazywali sobie informacje o kolejnych demonstracjach. 

Co więcej, na grupowych czatach, takich jak grupa „Dadfindboy” ujawniali tożsamość policyjnych tajniaków włącznie z danymi ich rodzin, a nawet dzieci, co budziło spore kontrowersje. Za pomocą Telegrama informowali się, jak przemieszcza się policja i udostępniali kody dostępu do budynków, w których można było się ukryć.

Tyle że Pekin nie patyczkował się z Telegramem. W czerwcu ubiegłego roku zespół komunikatora poinformował użytkowników, że odpiera zmasowany atak hakerski, który doprowadził do chwilowego zablokowania usługi. Władze Chin się do niego oczywiście nie przyznały, ale nie było specjalną tajemnicą, że to im najbardziej zależało na wstrzymaniu aplikacji. 

Na Białorusi Telegram jest jeszcze popularniejszy niż w Hongkongu. Korzysta z niego ok. 1,8 mln z 9 mln Białorusinów. W dużych miastach jest wręcz tak powszechny, jak połączenia telefoniczne. Ale i tak kompletną nowością jest jego masowe wykorzystanie w celach antyrządowych. 

Protesty w rytmie TikTok 

Choć nie jest to zmiana aż tak duża jak nowe oblicze wideo aplikacji wsławionej śmiesznymi tańcami i lip-syncami, czyli TikToka. Podczas gorących protestów w Stanach Zjednoczonych, które wybuchły po zabiciu Georga Floyda, protestujący właśnie na TikToku pokazywali, jak wyglądają ich marsze i jak często brutalnie reaguje na nie policja.

– TikTok dla ruchu Black Lives Matter jest tym, czym był Twitter dla Arabskiej Wiosny – oceniał w rozmowie z „The New York Times” Kareem Rahma, 34-letni twórca, który ma blisko 400 tys. obserwujących na tej platformie.

Rzeczywiście tę aplikację zasypały kolejne nagrania z protestów, ale także filmiki lifestylowe o społecznym przesłaniu. 

– Olejki z makijażu zwiążą cząstki gazu łzawiącego, co pogorszy stan twojej twarzy, a zwłaszcza oczu i ust – mówi w swoim nagraniu Hyram. Użytkownicy TikToka kojarzą go z krótkich wideo, w których dzieli się wskazówkami dotyczącymi pielęgnacji cery i kosmetyków. Tym razem jest inaczej. – Oto, co powinniście zrobić, jeśli wejdziecie w kontakt z gazem łzawiącym w trakcie protestów, które właśnie mają miejsce – radzi Hyram. 

24-latka śledzi na TikToku blisko 6 mln ludzi, więc jego nagranie z miejsce roznosi się wirusowo w internecie, stając się symbolem zupełnie nowego otwarcia dla TikToka. W ciągu kilku dni stał się on areną aktywizmu społecznego i odrzucił ugrzecznioną, pozytywną wersję rzeczywistości, która przyniosła aplikacji popularność.

Swoją cegiełkę dołożył do tego amerykański komik, Kareem Rahma, którego profil wcześniej wypełniony był śmiesznymi i nieszkodliwymi z punktu widzenia regulaminu TikToka skeczami. Tym razem nagrał wideo w zupełnie innym klimacie. W rytm hitu Childish Gambino „This is America” pokazał Minneapolis, gdzie policjanci z ostrą bronią spoglądają na ulice z dachów budynków, a helikoptery patrolują ulice.

– Nie jestem aktywistą. Na TikTok chciałem wrzucać tylko śmieszne filmiki, ale kiedy moje rodzinne Minneapolis zamieniło się w strefę wojny, musiałem pokazać to ludziom – Rahm mówił Bloombergowi. 

– Kiedy platforma osiąga taką skalę, niemożliwym staje się narzucanie reguły: „Dopuszczamy jedynie śmieszne filmiki”. Mówienie „nasza platforma jest wolna od polityki i poważnych kwestii” jest naiwnością – mówiła indyjskiemu BloombergQuint Kate Klonick, profesor z St. Johns University School of Law, która zajmuje się komunikacją online.

Jednak TikTok przez długi czas prowadził politykę grubej kreski: wszystko, co wykraczało poza regulamin, było usuwane. Guardian już we wrześniu 2019 roku dotarł do wewnętrznych dokumentów ByteDance, właściciela TikToka, z których dowiedzieliśmy się, że na platformie niemile widziane jest atakowanie „regulacji i reguł społecznych jakiegokolwiek państwa, monarchii, podziału władz czy socjalizmu”. Oczywiście szczególnie te antychińskie. W TikToku na próżno szukać było odniesień do masakry z placu Tienanmen, niepodległości Tybetu i prześladowania Ujgurów, ale także zamieszek w Indonezji z 1998 roku czy kambodżańskiego holokaustu.

To jeszcze nie wszystko. Świat oglądany w aplikacji miał być na tyle idealny, że nie mogły się z nim pojawiać używki, osoby niepełnosprawne czy otyłe. Algorytm obcinał ich zasięgi. Mechanizm sugerujący kolejne materiały w aplikacji jest jej największym skarbem. Tym właśnie różni się od konkurencyjnego Instagrama, gdzie posty ograniczają się najczęściej do naszych znajomych. TikTok podstawia nam pod oczy filmiki, które generują najwięcej wyświetleń i interakcji.

– W przypadku części użytkowników aplikacja zmieniła się w kanał wypełniony treściami Black Lives Matter, zupełnie jak na Twitterze – mówi Daniel Sinclair, badacz zajmujący się mediami społecznościowymi. I rzeczywiście #BlackLivesMatter przebił 20 mld wyświetleń. 

A to był dopiero początek politycznego oblicza TikToka.

Republikanie planowali tchnąć nową energię w kampanię Trumpa podłamaną zamieszkami na ulicach, katastrofalną odpowiedzą na koronawirusa czy krachem w gospodarce. Remedium miał być ogromny wiec w Oklahoma Center w Tulsie, gdzie prezydent miał pokazać się w blasku fleszy i tysięcy wyborców skandujących jego imię.

Właśnie wtedy fundamenty kongresu zaczęła podkopywać 51-letnia nauczycielka muzyki z Fort Dodge w stanie Iowa. Mary Jo Laupp, która sama siebie nazywa „babcią TikToka”, wezwała użytkowników do bookowania biletów na spotkanie z Trumpem – oczywiście bez zamiaru pojawienia się. Jej wideo szybko zaczęło krążyć po TikToku, zbierając 700 tys. polubień. A wszystko dzięki zaangażowaniu w akcję fanów… K-popu, którzy stanowią bardzo zwartą siłę w mediach społecznościowych.

Zarządzający kampanią Trumpa chwalili się, że po bilety zgłosiło się ponad milion chętnych, tymczasem hala mogła pomieścić jedynie 19 tys. ludzi. W rzeczywistości na wiec przyszło jedynie 6 tys. zwolenników obecnego prezydenta. PR-owa katastrofa wisiała w powietrzu. Spotkanie w Tulsie odbyło się 20 czerwca. Dwa tygodnie później Trump zapowiedział, że amerykański rząd rozważa zablokowanie aplikacji na terenie Stanów Zjednoczonych. 

Choć za tą decyzją stało nie tyle samo wykorzystanie apki do protestów przeciwko Trumpowi, tylko jej chiński rodowód, to niewątpliwie fakt, jak silne może one mieć polityczne oddziaływanie, tylko przyspieszył działania administracji Trumpa. 

Nowe media, nowe zadania

Polityczne oddziaływanie mediów społecznościowych, często w ogóle niekojarzących się z aktywizmem politycznym, to zjawisko ostatnich lat. – W Kaukazie Północnym to Instagram jest takimi politycznym medium. Wykorzystywanym zarówno przez polityków, jak i aktywistów społecznych. Na Ukrainie zaś najpopularniejsze jest organizowanie się za pośrednictwem Facebooka – opowiada Michał Potocki. 

Rzeczywiście widoczna jest już globalna zmiana charakteru social mediów. Być może w skali świata najwyraźniejsza jest w przypadku Instagrama. Kilka tygodni temu Reuters przedstawił nowy raport skupiający się na segmencie Digital News. Autorzy publikacji zestawili dane z ankiet 80 tys. odbiorców internetowych newsów, analizując, z jakich źródeł czerpią oni informacje Oczywiste jest, że w ciągu ostatnich siedmiu lat wielkie wzrosty zaliczyły media społecznościowe. Są one dziś źródłem informacji dla 37 proc. badanych osób. Za to sporym zaskoczeniem okazało się, że wśród mediów społecznościowych najbardziej wybija się Instagram. Dziś staje się on źródłem newsów dwukrotnie częściej niż jeszcze dwa lata temu.

– Media społecznościowe tworzą efektywną platformę do organizacji – zauważa Danilo Perez-Rivera z Uniwersytetu Portoryko. Naukowiec przyjrzał się aktywności użytkowników Twittera wobec zdymisjonowania Ricardo Ricky’ego Rosselló, gubernatora Portoryka.

– Kiedy zaczęły się protesty, zaczęliśmy zauważać powtarzające się wzorce w mediach społecznościowych – dodaje Perez-Rivera. I opowiada o protestach, które wybuchły w czerwcu ub.r. po tym, jak hakerzy opublikowali seksistowskie, wulgarne uwagi Rosselló odnoszące się do kobiet i deputowanych. 

Badacz obserwował dwa hashtagi: #RickyRenuncia (Ricky odejdź) i #RickySeQueda (Ricky zostań). Pierwszy został użyty ponad milion razy, drugi zaś zaledwie 6 tys. razy. Skąd ta dysproporcja? Okazało się, że pierwszy pochodził od mieszkańców, którzy oddolnie wyrażali sprzeciw władzy. Drugi natomiast próbowały promować konta powiązane z władzą i wykorzystywane już przy innych okazjach, kiedy trzeba było pokazać poparcie rządowych pomysłów. – Zdecentralizowane akcje są o wiele bardziej skuteczne – ocenia Perez-Rivera.

Odnieść to można do ruchów społecznych w Hongkongu, Stanach Zjednoczonych i na Białorusi. Protesty te nie mają jednego lidera, którego łatwo byłoby zdyskredytować czy wyeliminować. Zamiast tego liczy się każdy głos w mediach i obecność na ulicach, kiedy trzeba walczyć o swoje prawa.

– Media społecznościowe, szczególnie te, które wciąż nie są regulowane i kontrolowane przez państwa (choć trzeba podkreślić, że sama ich regulacja przez lokalne systemy prawne to nic złego), okazują się być w takich sytuacjach naprawdę silnym wsparciem obywateli. Tam, gdzie nie można liczyć na niezależne media publiczne, a prywatne bywają blokowane choćby kwestiami finansowymi, to właśnie serwisy społecznościowe zaczynają przejmować funkcje nie tylko mobilizacyjne, ale i informacyjne – podkreśla Krzysztof Izdebski, ekspert z Fundacji ePaństwo.

Twitterowe rewolucje

Choć to wspomniana Arabska Wiosna 2011 roku wydawać by się mogła pierwszym masowym wykorzystaniem medium społecznościowego do wsparcia i organizacji protestów, tak naprawdę wcześniej była już Mołdawia.

W kwietniu 2009 roku po ogłoszeniu wygranej w wyborach parlamentarnych Partii Komunistycznej Republiki Mołdawii w Kiszeniowie wybuchły zamieszki. Protestujący zdobyli i splądrowali budynek parlamentu oraz urząd prezydenta. To wtedy po raz pierwszy protestujący zaczęli wykorzystać Twittera do organizowania się na masową skalę.

Kolejne wydarzenia w Iranie w 2009 roku, a potem w latach 2010-2011 w Tunezji i Egipcie, gdzie także Twitter był podstawowym medium do komunikacji podczas walki z rządzącymi, ukuły termin „twitterowych rewolucji”. Termin, który na początku drugiej dekady XXI wieku stwarzał pewną ułudę, że dzięki mediom społecznościowym oddolne, demokratyczne ruchy zdobyły ogromne wsparcie. Dekadę później, choć przecież social media mają jeszcze większe zasięgi i wpływ na nasze życie, widząc, jak potoczyły się losy twitterowych zrywów, mamy wobec kolejnych podobnych wydarzeń większy dystans. 

Ale za to pokazują, że tym razem służyć mogą nie tylko do mobilizacji niezadowolonych.

– To za ich pomocą protestujący mogą budować własną narrację. Pokazywać, że ta oficjalna wcale nie jest prawdziwa i tym samym wpływać na opinię publiczną – tłumaczy Izdebski. Jako przykład podaje właśnie Białoruś: rozprzestrzenianie się nagrań pokazujących masowość protestów, protestowanie przeciwko oficjalnymi wynikom głosowania w kolejnych fabrykach.

Wyraźniej też widać, że w wykorzystaniu nowych technologii zarówno reżimy, jak i opozycjoniści idą łeb w łeb. – Sięgnięcie po technologie, by lepiej kontrolować społeczeństwo, to naturalny odruch każdej władzy, a szczególnie tej o autorytarnych zapędach. Nie bez powodu jednym z pierwszym ograniczeń stosowanych przez takie rządy są próby wpłynięcia na swobody w mediach społecznościowych. Bo to one przecież mogą najszybciej dokonać wyłomu w tym, co władza chciałaby ludziom przekazywać – tłumaczy Izdebski i dodaje, że zaobserwować to mogliśmy w Chinach w pierwszych tygodniach pandemii. To na chińskiej wersji TikToka pokazywały się filmiki prezentujące lekarzy mówiących o skali problemu. 

Filmiki, które chiński reżim szybko wykasował. 

Zablokować niepokornych obywateli

Białoruś to nie pierwsze państwo, które postanowiło swoim obywatelom wyłączyć internet. Tak choćby rok temu zareagowały Indie i odcięły od świata stany Dżammu i Kaszmiru. Rząd wprowadził totalny blackout – nie można było połączyć się z internetem ani do nikogo zadzwonić. 

Nacjonalistyczna partia BJP, premiera Narendry Modiego, praktycznie zlikwidowała autonomię Kaszmiru, zamieszkanego głównie przez muzułmańską mniejszość. Zablokowanie możliwości organizowania się przez sieć miało zapewnić spokój w jednym z najbardziej wrażliwych na niepokoje regionów świata. Indie pieczołowicie zaplanowały swoją akcję, zatrzymując również politycznych liderów opozycji.

W jednej chwili i bez ostrzenia zmieniono diametralnie życie 12 milionów mieszkańców Kaszmiru. Łączność stacjonarną przywrócono 16 sierpnia, jednak internet szerokopasmowy wrócił dopiero w styczniu. Internet mobilny cały czas ograniczony jest do urągającej obecnym standardom prędkości 2G. Lokalna Izba Handlowa ocenia, że blackout przyniósł 5,3 mld dol. start. Firmy nie mogły normalnie prowadzić działalności, a studenci pobierać materiałów do nauki. – Dwa razy na tydzień latałem do Delhi, aby sprawdzić maile. To było konieczne – Buzzfeed cytuje szefa lokalnej firmy IT, który musiał zwolnić 2/3 pracowników.

Choć podane przykłady państwowej ingerencji w swobody internetowe w obliczu społecznych rozruchów są być może drastyczne, to wcale nie są jedyne. 

Chyba najwyraźniej rolę technologii zarówno w organizowaniu oporu, jak i walki z nim pokazały już ubiegłoroczne protesty w Hongkongu. Mówiło się o nich, że to pierwszy taki protest, w którym walki nie toczą się na ulicach, tylko w smartfonach. 

Choć oczywiście na ulicach tego miasta tygodniami ludzi maszerowali, śpiewali i okupowali kolejne kawałki przestrzeni publicznej, sprzeciwiając się ustawie ekstradycyjnej, która tylnymi drzwiami włączała Hongkong w chiński system prawny. Ubrani w kaski, maseczki antysmogowe, z parasolkami i w rękawiczkach wyglądali trochę jak przepowiednia nadchodzącej pandemii. 

Tyle że ubiór protestujących podyktowany był przez strach przed technologiami rozpoznawania twarzy. Z tego też powodu zaczęli oślepiać małymi laserami kamery monitoringu miejskiego, a nawet niszczyć lampy, które podejrzewano, że mają zainstalowane dodatkowo urządzenia do monitoringu wizyjnego.

Ale bez pomocy technologii protesty nie miałyby szans. Protestujący nie tylko informowali się na wspomnianym Telegramie o dalszych działaniach, ale także wykorzystywali funkcję AirDrop z iPhone’ów, dzięki której anonimowo i bezpośrednio na smartfony (przez Bluetooth) rozsyłali plakaty i harmonogramy protestów. I co ważne, toczyli walkę z rządem w Pekinie o to, jaki przekaz o protestach pójdzie w świat. 

Właśnie o to chodzi w nowej narzuconej Hongkongowi od 1 lipca ustawie o bezpieczeństwie narodowym – by takie zakusy na wolność ukrócić. Ustawa przewiduje kary więzienia, nawet dożywotniego, za wszystko, co Pekin uzna za „wrogą działalność”, m.in. spiskowanie z zagranicznymi podmiotami, próby secesji i terroryzm. Nic dziwnego więc, że z miasta zaczęły uciekać kolejne technologiczne firmy. Nawet – jakby nie było chiński – TikTok opuścił Hongkong.

A tak naprawdę opuścił jego mieszkańców, którym w efekcie zaczynają się kurczyć środki stawiania oporu.