Próbowałem nauczyć się grać na gitarze i szybko się poddałem. Dla takich jak ja znaleźli rozwiązanie
Mikey Shulman - CEO Suno, firmy umożliwiającej generowanie muzyki za pomocą sztucznej inteligencji – pokusił się o bardzo odważne stwierdzenie: dziś tworzenie muzyki nie sprawia frajdy ludziom. Nie lubią już grać, dlatego z pomocą przychodzi sztuczna inteligencja.
Frustracja rodzi się z prostego powodu – trudno jest opanować grę na instrumencie, nie mówiąc już o samych kwestiach związanych z produkcją. To nie tylko jest skomplikowane, ale wymaga wymaga czasu i zapewne środków. Tak było zawsze, jednak dziś za sprawą sztucznej inteligencji możemy sprawić, że niemożliwe stanie się możliwe i nieznośny proces tworzenia przejmą algorytmy.
Prowadzący wywiad bardzo przytomnie odparł, że przecież choćby z bieganiem jest podobnie, a jednak wielu nie rezygnuje z wysiłku. Ludzie męczą się, zaciskają zęby, jest pot, krew i łzy, ale po skończonym treningu czy biegu będą najszczęśliwsi na świecie. Doskonale wiedzą, że wysiłek prędzej czy później im się odpłaci w postaci mięśni, lepszych wyników i kondycji.
Shulman nie dał się przekonać. Jego zdaniem większość zaczynających biegać jednak łatwo się poddaje i uznaje, że sport nie jest dla nich. Biegający maratony to w końcu mniejszość. Zapewne doświadczeni biegacze mogliby z kolei odpowiedzieć, że to nie kwestia samej niechęci do biegania, ale tego, że początkujący źle podchodzą do tematu. Zawieszają sobie zbyt wysoko poprzeczkę, od razu chcąc biegać za szybko czy za daleko, byle aplikacja pokazała zadowalający wynik i pochwaliła za pobicie kolejnego rekordu. To w podejściu i wygórowanych oczekiwaniach tkwi problem, a nie w konkretnej dyscyplinie.
Teoretycznie słowa Shulmana powinny do mnie trafić.
Kiedyś próbowałem nauczyć się gry na gitarze akustycznej. W dwa tygodnie opanowałem ok. siedmiosekundowy wstęp do jednego z klasycznych rockowych numerów
Słabo, ale na tym nie koniec - potrafiłem zagrać go raptem na jednej strunie. Doszedłem do wniosku, że nauczenie się całego utworu – tylko jednego! - to raczej kwestia lat, a nie miesięcy czy tym bardziej tygodni. Gdzie miejsce na kolejne, nie mówiąc już o tworzeniu czegoś własnego. Pogodziłem się, że po prostu nie mam talentu.
Gitarę szybko odstawiłem do kąta, a zanim zdążyła się zakurzyć, została sprzedana. Poddałem się, jak zapewne wielu z tych, których miał na myśli szef firmy odpowiedzialnej za generowanie piosenek przez sztuczną inteligencję. Oczywistym jest, że źle się za to zabrałem i zbyt wcześnie odpuściłem. Chcąc poprzeć argument przemawiający za algorytmami, można założyć, że to bardzo ludzka praktyka. W końcu nie chcemy, żeby było trudno, źle i nieprzyjemnie. Technologia ma nam ułatwić życie i to robi.
Jednak jakoś wcale nie korci mnie komponowanie za pomocą sztucznej inteligencji. Mógłbym tworzyć zaawansowane opisy tego, co chciałbym „osiągnąć”, czyli usłyszeć, wymieniając różne płyty czy fragmenty piosenek jako wzór do naśladowania. Nie byłoby to więc działanie wyłącznie algorytmów, bo bazowałoby na pewnej wiedzy czy doświadczeniu, a w zasadzie to nawet pasji.
Tylko co z tego? Dlaczego miałbym tego słuchać, skoro poszedłem na skróty, wkładając jedynie teorię, a nie praktykę? Dlaczego miałbym się tym chwalić? Dlaczego miałoby sprawiać mi to przyjemność?
Wypowiedź Shulmana to po prostu zdjęcie maski. W sztucznej inteligencji w przypadku muzyki chodzi o dostosowanie się do realiów, które w branży rozrywkowej funkcjonują od lat, a w ostatnim czasie proces tylko przyspieszył. Swego czasu szef Spotify, tłumacząc niskie stawki wypłacane artystom wrzucającym swoje dzieła na platformie, radził, by ci po prostu nagrywali więcej piosenek. Brutalna logika rynku – im więcej rzeczy do odtworzenia, tym więcej, być może, wpadnie na konto. Zwiększa się swoje szanse. Kto nie gra, ten nie wygrywa.
Tu faktycznie sztuczna inteligencja może odmienić zasady gry
Tak jak dostawcy podporządkowujący się nieludzkim zasadom operatora aplikacji modyfikują swoje pojazdy, by mogły jeździć i szybciej, i dłużej – siejąc zagrożenie na drogach – tak i artyści mogą skorzystać z technologii i ułatwić sobie pracę. Nie mają prawa narzekać, wszak siedząc w studiu (czy nawet komponując we własnej sypialni) są w dużo lepszym położeniu niż dostawcy. To kwestia kilku kliknięć, by udało się wyprodukować kolejną piosenkę z chwytliwym refrenem, przyspieszając cały proces. Zamiast zastanawiać się nad akordami, można w tym czasie zacząć „tworzyć” następny numer, licząc na to, że algorytmy go podchwycą, wybiją i stanie się viralem. Brak weny przestaje być problemem.
Ciągle jednak aktualne pozostaje pytanie, czy o to powinno nam chodzić.
Teoretycznie Shulman nie powiedział nic kontrowersyjnego czy nawet odkrywczego. Tak faktycznie bywa: ludzie nie zawsze chcą chodzić na siłownię, wolą obejrzeć kabaret czy nieskomplikowany serial zamiast poważnego dokumentu czy teatralnej sztuki. Wolimy tu i teraz, a nie obietnicę przyszłego spełnienia.
Pomija jednak dwa istotne fakty. Pierwszy wyjaśniający, dlaczego tak się dzieje. Zwyczajnie brakuje czasu i energii, która niezbędna jest na pracę, obowiązki i wszystko inne, co zwie się codziennością. Z czegoś trzeba zrezygnować i nierzadko są to pasje. To idealna sytuacja dla takich firm: mogą obiecać krótszą drogę.
Drugi fakt jest jeszcze istotniejszy, bo całkowicie lekceważy to, że nie zawsze podążamy prostszą ścieżką. I właśnie założenie, że zawsze jest inaczej, powoduje moją niezgodę. Jest nawet niepokojące.
W „Sztuce przegrywania. Esej o bólu, jaki wywołują gry wideo” Jesper Juul zwracał uwagę na paradoks porażki. Zwykle jej unikamy, a jednocześnie grając w gry doświadczamy porażek. Dotyczy to zresztą całej sztuki. „Zwykle próbujemy unikać negatywnych emocji (…) a jednak aktywnie poszukujemy tego rodzaju emocji w opowieściach, sztuce czy grach” – czytamy w eseju. Będziemy się bać oglądając horror, rozpłaczemy się oglądając dramat.
Teoretycznie bardzo łatwo ten paradoks wyjaśnić – to, o czym czytamy, co oglądamy czy słuchamy nas bezpośrednio nie dotyczy. Do mnie bardziej przemawia jednak inne wyjaśnienie, które odnosi się do tego, kim jesteśmy - nie zawsze chodzi o poszukiwanie przyjemności. Chodzi o coś więcej.
Niedawno muzyczne media opisywały przykład fana Nicka Cave’a, który musiał wyjść z koncertu, bo nie poradził sobie z emocjami, jakie wywoływała w nim muzyka. Artysta odpowiedział, że taka jest rola sztuki. Jest jak rytuał, który wydobywa emocje, ale przy tym od nich uwalnia.
Na podobną kwestię zwrócił uwagę Robert Smith, który na nowej płycie The Cure śpiewa m.in. o swoich bolesnych doświadczeniach związanych z utratą rodziców i brata. Z jednej strony to jego historie, ale z drugiej w pewien sposób są (czy będą) wspólne dla każdego. Na zupełnie innym poziomie, ale zawsze.
Na osobną uwagę zasługuje fakt, że płyta The Cure powstawała naprawdę długo. Fani czekali 16 lat. Smith w wywiadach opowiadał, że utwory powstały dawno, ale się nie sprawdziły. To nie był ich czas. Po zmianach „to o wiele lepszy album, bo ma trochę światła i cienia”, mówi wokalista.
To niby skrajne przykłady, ale pokazujące, że szeroko rozumiany ból bywa niezbędnym procesem. Pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć. Tak musi być. Ile stracilibyśmy pozbawiać się często niełatwych emocji?
Ta płyta zabrała mi bardzo dużo wolnego czasu, a nie mam go za dużo, i kosztowała dużo nerwów, bo na każdym etapie wyskakiwały nieoczekiwane problemy. To było coś, jak w koszmarach o niemożności działania: uratujesz się, jeśli zrobisz krok do przodu, niby coś prostego, ale nie możesz, bo but się rozwiązał, spodnie opadły, a nogi zatapiają się w podłodze. W pewnym momencie myślałem, żeby już ją odpuścić, zająć się drobnymi przyjemnościami życiowymi, bo miałem wrażenie bicia głową w mur, a przecież zawsze fajniej pograć w planszową grę albo zwiedzić Łódź
– mówił o albumie „Złoty Krążek” Bartosz Chmielewski z Muzyki Końca Lata w rozmowie z vice.com.
To właśnie na tym albumie Chmielewski śpiewa, że „próba lepsza jest niż koncert”, ale też o tym, że coś gna go na scenę. Po latach na Facebooku wyjaśniał:
mój ulubiony moment grania w zespole jest wtedy, gdy bierzemy na warsztat pomysł na piosenkę i następuje między nami klik: utwór zaczyna nas nieść i przejmować nad nami władzę.
Podoba mi się to określenie - klik. Nie trzeba być muzykiem, żeby wiedzieć, że na ten klik się czeka. Czasami nigdy nie nadchodzi, ale to jednak nie powód, by darować sobie wyczekiwanie.
Lubię czytać i słuchać o takich momentach, bo wbrew pozorom są one uniwersalne. Lesław z Komet o płycie „Alfa Centauri” w rozmowie z Teraz Rockiem mówił, że „powstawała w bólach”, ciągle zmieniał słowa i melodie. Nawet ten proces można interpretować po swojemu. Czyż nie jest tak, że wszystko wydaje się do niczego, ale potem okazuje się, że jednak nie?
Nie chodzi o to, że zawsze musi być ten sam scenariusz: najpierw udręka, a potem szczęśliwy finał - tym bardziej że w przypadku Komet najnowszy album powstał już bez żadnych wątpliwości – ale czasami jest i już. To właśnie ten ludzki aspekt sztuki i nie tylko sztuki. Nie przez przypadek jakiś utwór jest wykonywany na koncercie, a inny nie. Właśnie dlatego coś nas porusza, a innych pozostawia obojętnym.
Nieciekawi mnie świat, w którym to wszystko zanika, za to sprowadza się do tego, co wygenerują algorytmy
Być może tak jak teraz dla mojego ulubionego artysty inspiracją jest miasto, literatura, kino i inna muzyka, lada moment katalizatorem będzie sztuczna inteligencja i ona odblokuje go twórczo. W końcu to narzędzie jak każde inne i w eksperymentach może być ciekawie wykorzystane. Tyle że obok, a nie zamiast. Przyspieszenie procesu oznacza, że wiele może umknąć. Za wiele.
Niezgodę budzi we mnie więc założenie założenie, że konieczne jest wyeliminowanie niepewności, trudności i w końcu samej porażki. Że zawsze trzeba iść na skróty, a cel jest jeden: wielka scena i miliardy na koncie. Wszystko albo nic. W sumie do tego sprowadzają się słowa szefa Suno.
To nie komponowanie przez algorytmy jest nieludzkie
Nieludzki jest pogląd, że właśnie tak świat musi wyglądać – pozbawiony czystej radości, pasji, chęci rozwijania się tylko dlatego, że coś sprawia przyjemność, a nie zysk.
Niewykluczone, że to wszystko do czegoś prowadzi – nawet jeżeli będzie to zwykłe pobrzękiwanie po pracy albo sala prób ze znajomymi – ale też nic nie stanie się, jeśli na końcu drogi będzie inna pasja. A może właśnie to będzie korzyścią. Tymczasem wielu gitarzystów-amatorów może i nie nauczyło się wszystkiego, może nie zostało wirtuozami instrumentu, ale godzin spędzonych z gitarą nikt im nie zabierze i w każdej chwili mogą zagrać jakiś wyciskacz łez przy ognisku. Nawet ja ze swoją umiejętnością siedmiosekundowej gry na jednej strunie mam w sumie zabawną anegdotkę.
Ciągle jest też furtka, by podjąć jeszcze jedną próbę. I kolejną. Bez frustracji, ale z przyjemnością.