Mamy dosyć zgnilizny mózgu. Dobrze, że wreszcie mówimy o tym głośno
Dostrzeżenie i opisanie zjawiska, jakim jest bezrefleksyjne marnowanie godzin w mediach społecznościowych, jest czymś więcej niż symboliczne. Nazwanie problemu może prowadzić jeśli nie do jego rozwiązania, to przynajmniej chęci zmiany.
Oxford University Press uznał "brain rot" - czyli zgniliznę mózgu - frazą roku 2024. Takie miano może wydawać się w optymistycznym podejściu symboliczne, w mniej nieznaczące, ale moim zdaniem to jednak dość istotne wydarzenie. Bardzo precyzyjnie opisano zjawisko, które często dotyka wielu z nas (czyli nieustannego podłączenia do świata online i konsumowania byle jakich treści) i do którego źródeł łatwo dotrzeć, co wcale nie jest regułą w skomplikowanych, pełnych zagwozdek i niejednoznacznych wyjaśnień czasach.
Doskonale wiemy, skąd wzięło się to „niezadowolenie ze świata online”, jak scharakteryzował zjawisko prof. Andrew Przybylski, i kto jest za nie odpowiedzialny. Tylko co z tą świadomością zrobimy?
Tak otwarte przyznanie, z czym możemy zetknąć się w mediach społecznościowych i jaki ma na nas wpływ, mocno mnie fascynuje. Ciekawe, czy wyobrażając sobie internet dziesięć lat temu i więcej ktoś przewidziałby, że właśnie tak wprost przedstawiona zostanie wirtualna rzeczywistość. Nawet ci pełni obaw związanych z przyszłością typowaliby pewnie jakieś wymyślone słówko, nowomowę, zbitkę wyrazów kojarzonych z internetem czy technologiami.
A tymczasem w 2024 r. walimy prosto z mostu: zgnilizna mózgu. Wszystko jasne
Już wcześniej w historii plebiscytu tryumfowały słowa, które mówiły wiele i trafnie opisywały rzeczywistość, jak np. zwycięzca z 2018 r. Tyle że nagrodzona wtedy toksyczność pasowała do wielu kontekstów - od politycznego po ekologiczny, zahaczając jeszcze choćby o wątek kulturowy. Słowo celne, ale chwytające wiele srok za ogon, dające interpretować się na różne sposoby. Brain rot czytelnie obrazuje konkretny problem i wskazuje jednoznacznych winnych.
Podobną próbę już wcześniej obserwowaliśmy w Polsce. W 2017 r. w polskim plebiscycie na młodzieżowe słowo roku wygrało „xD”, ale nagrodę jury przyznano „smartwicy”. To właśnie idealny przykład wspomnianej zbitki, która niby opisuje dane zjawisko, ale nie wprost. Słownik Języka Polskiego PWN smartwicę określał jako „chorobę na smartfona”, nazywając ją największą cywilizacyjną dolegliwością współczesności. Smartwica była połączeniem martwicy z wiecznym zmartwieniem. Z perspektywy czasu należy pochwalić jury za wyczucie nadchodzących problemów, tym bardziej że dzisiejsza zgnilizna mózgu to poniekąd konsekwencja tej choroby. Jednak sama jej nazwa mówiła wszystko i nic. Była bardzo pojemna i nieprecyzyjna.
W końcu problemem nie jest sam smartfon czy technologia. Kłopotem jest działanie firm z branży, które mają prosty cel - chcą zarabiać. I wiedzą, jak to robić naszym kosztem.
Oczekiwanie, że nazwanie problemu poprowadzi nas do jego rozwiązania, może wydawać się lekko naiwne
Tym bardziej że już wcześniej mieliśmy doskonałe przykłady uświadamiające nas, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy, bez konieczności ich nazywania. Wystarczy przywołać choćby Cambridge Analytica. Nie trzeba nawet sięgać pamięcią tak daleko – na początku roku Mark Zuckerberg przepraszał rodziców dzieci, które odebrały sobie życie przez negatywny wpływ mediów społecznościowych.
I co?
I nic.
Kilka miesięcy później boss Facebooka paraduje w koszulce z cytatem „aut Caesar, aut nihil” – „albo cesarz, albo nic”.
Ta maksyma wyraża z jednej strony ambicje, ale również niechęć do kompromisów czy półśrodków. Co prawda na ubraniu Zuckerberga widnieje parafraza tego powiedzenia, która brzmi po przetłumaczeniu z łaciny: „albo Zuck, albo nic”, ale jeżeli głębiej się nad tym zastanowić, można stwierdzić, że szef Mety ustawił się już sam na piedestale i brakuje tylko, żeby recytował Horacego z jego „Exegi monumentum aere perennius” („Wybudowałem pomnik trwalszy niż ze spiżu”). Poeta miał na myśli dzieła, które przeżyją twórcę, dlatego możemy się domyślić, że Zuck może myśleć o sobie w podobnych kategoriach.
- pisał Rafał Gdak na łamach Spider's Web.
Jak dodawał Rafał, w rzeczywistości „widzimy narcyza, który jest przekonany o swojej wyjątkowości” i który z premedytacją tak kształtował politykę firmy, żeby zmaksymalizować zyski bez względu na koszty. Nie ma tu skruchy, próby zmiany nastawienia, otwarcia się na dialog, by wymazać winy.
Za to my możemy jedynie odpowiedzieć, że m.in. te działania doprowadziły do zgnilizny naszych mózgów. Niby nic, ale jednak coś, bo wprost mówimy o konsekwencjach. Jest to forma niezgody na to, jak wyglądają media społecznościowe. Spychają dyskusję na inny tor.
Owszem, istnieje ryzyko, że zamiast walczyć ze zgnilizną, zaczniemy się adaptować
To czarny scenariusz, na dodatek bardzo realny. Jednak jest też szansa na to, że nazwanie rzeczy po imieniu doprowadzi do pewnego otrzeźwienia. Trudno akceptować media społecznościowe w takiej formie, skoro oczywistym jest, do czego doprowadziły.
Mój swego rodzaju optymizm bierze się nie tylko z wiary w to, że słowa mają znaczenie i warto pochylać się nad tym, jak nazywamy nasze odczucia i emocje. Z ciekawością obserwuję wędrówkę z Twittera na Bluesky. Powoli nawet w Polsce dochodzi do wielkiej ucieczki.
Będąc sympatykiem Bluesky – jednocześnie świadomym, że to wciąż społecznościowy portal założony przez innego milionera – zastanawiałem się, czy takie głośne opuszczenie Twittera, na które zdecydowało się wiele redakcji i użytkowników, ma sens. W końcu odpuszczenie jest formą wywieszenia białej flagi, poddania się z walki o lepsze media społecznościowe, obrażenia się. Prowadzi to do zamknięcia się w kręgu, w wyświechtanej bańce. Zgody na to, że „tam” będą dziać się jeszcze gorsze rzeczy.
„Dotąd na popularnych portalach społecznościowych skrajnie odmienni ludzi mimo wszystko mogli się spotkać – jeśli lewi i prawi przycupną w przyszłości na różnych serwerach, nawet przypadkowy kontakt przestanie być możliwy. A zwolennik teorii o płaskości Ziemi będzie miał jeszcze mniejsze szanse zobaczyć ją kulistą” – pisał Rafał Stec.
Rozumiem te obawy, a przez jakiś czas je nawet podzielałem. Tylko wiecie co? Żadnego kontaktu prowadzącego do porozumienia ponad podziałami i tak by nie było – bez względu na to, czy ludzie, którzy się temu sprzeciwiają, będą na Twitterze, czy nie. Nie mamy żadnego wpływu na działanie algorytmów, które wcale nie chcą nas łączyć, wolą nastawiać przeciwko sobie. Wolą wyświetlać treści, które oburzają i szokują, oczekując od nas takich złych reakcji.
A skoro tak, to czy większą białą flagą nie jest akceptowanie tego, jak Twitter pod rządami Muska wygląda i przyznanie, że musi tak być, bo przecież innej alternatywy nie ma? Czy zwykły szary użytkownik musi godzić się na wyświetlanie treści, których nie lubi, tylko dlatego, by walczyć o mityczne przebijanie bańki? Marzyć o utopijnym dialogu można w miejscach, które bardziej by temu sprzyjały, a nie w takim, które cię męczy i zniechęca do wszystkiego.
Warto kibicować Bluesky nie dlatego, że jest idealny i rozwiązuje nasze problemy – bo tak nie jest. Warto, żeby przypomnieć sobie, że internet i media społecznościowe nie muszą wyglądać tak, jak do niedawna: podzielone pomiędzy gigantów, którzy robią, co chcą, bo uważają, że mogą. Być może Bluesky przyczyni się do rozbicia i doprowadzi do podziału, zrobi przejście dla kolejnych platform, które będą działały jeszcze inaczej.
Bardzo dobrze, że nazywamy rzeczy po imieniu. Nie zgadzamy się na działanie platform podsuwających nam rzeczy, których nie chcemy widzieć. Korzystamy z bardziej precyzyjnych słów opisujących nasz stan. Drobne kroki, ale być może prowadzące do zmian.