REKLAMA

Czy warto kupić elektrycznego gravela? Znam już odpowiedź i raczej wam się nie spodoba

Elektryczny rower do miasta? Bardzo rozsądny pomysł jako alternatywa dla samochodu. Elektryczny rower "sportowy" - no przecież bez sensu, chodzi o to, żeby się zmęczyć. Tak właśnie myślałem przez długi czas, aż nieco przypadkiem pojawił się u mnie na testy wspomagany elektrycznie Canyon Grizl. I teraz wiem jedno:

Czy warto kupić elektrycznego gravela? Znam już odpowiedź i raczej wam się nie spodoba
REKLAMA

Głupi byłem jak but i to nawet taki bez karbonowej podeszwy. I dalej wprawdzie jestem tak samo głupi, ale przynajmniej wiem trochę więcej.

REKLAMA

Ale za nim o tym, to na wstępie powinno być zastrzeżenie:

Nie, to nie będzie recenzja Canyona Grizl:ON CF 7

Powód jest prosty - mam ograniczone doświadczenie z rowerami gravelowymi i znalezienie punktu odniesienia do oceny byłoby niemożliwe, a więc i wartość materiału byłaby w recenzenckim wydaniu bardzo ograniczona. Jeździłem w życiu na trzech gravelach - i to wliczając w to elektrycznego Grizla - i mogę napisać tyle. 3T Exploro jest piękne i jeździ wspaniale, ale się na nim wywaliłem w bardzo efektowny sposób, więc oceniam go raczej nisko. Na Rondo, którego dokładnej nazwy nawet nie pamiętam, nie wywaliłem się, więc oceniam go wysoko, mimo że piękny to on zdecydowanie nie był. Grizl:ON CF 7 z kolei i jest ładny, i się na nim nie wywaliłem.

Trafia więc na pierwsze miejsce mojej prywatnej listy graveli. I to by było na tyle części recenzenckiej, można przejść do części felietonowej. Najlepiej od razu do podsumowania.

Jest tylko jeden "słuszny" i "prawdziwy" rodzaj roweru.

 class="wp-image-4637907"

I nie, nie jest to ani szosa, ani gravel, ani MTB, ani podkategorie rowerów elektrycznych i "akustycznych". Jedyny słuszny i prawdziwy rower to taki, na którym... chce ci się jeździć, dla którego wstajesz z kanapy czy z biurkach, zrzucasz cywilne ciuchy, zakładasz te specjalne i wychodzisz z domu chociażby na pół godziny.

Do tej pory nigdy specjalnie nie dopuszczałem do siebie myśli, że takim rowerem może być dla mnie nie dość że gravel, to jeszcze elektrycznie wspomagany. Była szosa - napędzana w całości siłą mięśni - z którą kojarzyło mi się przyjemne zmęczenie i satysfakcja z tego wysiłku. Stary jeszcze przesadnie nie jestem, forma też jest, więc zawsze była i ochota na ten rower. Zresztą w zeszłym roku "zegar" jazdy zatrzymał się u mnie na ponad 400 godzinach na/w siodełku. Czyli raczej podobało mi się to wszystko.

Życie jednak nie byłoby życiem, gdyby nie spłatało od czasu do czasu figla, który sprawi, że ani fizycznie, ani psychicznie człowiek nie będzie w stanie podjąć żadnej aktywności na dotychczasowym poziomie - i to właśnie trafiło też mnie. Szosa smętnie wisiała całymi dniami na eleganckim ściennym uchwycie, ciesząc wprawdzie oko, ale nie dając tego, co oferowała zazwyczaj. Niby bardzo chciałem - a właściwie potrzebowałem - takiego wyjścia na rower dla oczyszczenia głowy, ale mimo to nic się z tego nie rodziło. Paskudna pogoda i porywisty wiatr na dworze również sprawiały, że myśl o radosnej wyprawie gdziekolwiek nie była przesadnie atrakcyjna - snuł bym się wolno i bez wiatru, a z takim wiatrem prawie stałbym w miejscu.

Szosa wisiała więc na ścianie, ja leżałem na kanapie i tak sobie płynęło życie.

Aż przypomniałem sobie, że chyba powinienem zrobić coś z tym wielkim kartonem, który stoi u mnie w salonie.

 class="wp-image-4637937"

Po części dlatego, że był w nim właśnie testowy Grizl:ON CF 7 i byłem go najzwyczajniej w świecie ciekawy, a po części dlatego, że gdybym odesłał go bez rozpakowywania, to do kompletu pozytywnych życiowych wydarzeń jeszcze wyleciałbym z roboty.

Sięgnąłem więc do kartonu i - bez przesadnej pomocy osób trzecich, które głównie stały obok i popijały colę - złożyłem swojego pierwszego Canyona w życiu. Nie było to przesadnie skomplikowane doświadczenie, bo Canyon od lat działa na zasadzie wysyłania do klientów rowerów wymagających minimalnego złożenia, oferując do pomocy komplet instrukcji, narzędzi, smarów i wszystkiego, co niezbędne. Całe złożenie zajęło więc mniej niż kwadrans i pojawił się w tym czasie tylko jeden zgrzyt - fantastyczna lampka marki Lupine, umieszczona na kierownicy, wymaga do montażu śrubokrętu, którego w zestawie nie ma. Sprawdziłem kilka razy i nawet internetowe komentarze pod filmikami na YT wspominają właśnie o tym niedopatrzeniu.

Poza tym trudno się do czegokolwiek przyczepić. Chwila zabawy i już - nasz karbonowy Grizl:ON CF 7, wyceniony na stronie producenta na 23 399 zł - jest gotowy do jazdy. I to gotowy w pełnym tego słowa znaczeniu, bo lampkę mamy nie tylko z przodu, ale zadbano też o oświetlenie z tyłu.

Można lecieć w drogę.

Ale zanim się ubrudzimy - podnieśmy rower.

I tutaj małe zaskoczenie. Tak, Grizl:ON CF 7 nie jest przesadnie lekkim rowerem, bo na wadze pokaże nam około 16 kg. Z drugiej strony - jest lżejszy, niż można byłoby oczekiwać po elektrycznym gravelu z elektrycznym wspomaganiem. Dla małego porównania, moja jeszcze kilka lat temu podstawowa szosa ważyła fabrycznie około... 11 kg (tak, wiem, co z tego), a nie miała ani amortyzacji, ani wsparcia z prądu.

Można więc spokojnie uznać, że Grizl:ON CF 7 pod względem masy jest całkiem udanym rowerem, a szczególnie udana jest tutaj masa napędu elektrycznego - silnik Bosch Performance Line SX (ok, przekopiowałem tę nazwę ze strony producenta) w parze z akumulatorem (400 Wh, do 100 km zasięgu) ma masę zaledwie 4 kg.

 class="wp-image-4637961"

Niewiele, a jeśli dodać do tego fakt, że przy niskich prędkościach, starach czy podjazdach mamy do dyspozycji elektryczne wsparcie, a po rozpędzeniu już tak bardzo ta masa nie przeszkadza - dodatkowe kilogramy Grizl:ON CF 7 będziemy przeklinać albo kiedy skończy nam się zapas energii w akumulatorze (można dokupić bonusowy akumulator 250 Wh), albo kiedy będziemy go znosić po schodach. To tyle.

To... jak jeździ Grizl:ON CF 7?

 class="wp-image-4637976"

Tak od strony czysto rowerowej i nie-elektrycznej - wiedziałem, że Grizl to zdecydowanie agresywny pod względem geometrii gravel, ale o dziwo - po części pewnie dzięki krótkiemu mostkowi - nawet komuś przyzwyczajonemu do szos endurance, taka geometria nie przeszkadza. Ok, po powrocie na moją analogową szosę prawie wybiłem sobie zęby, próbując przybrać podobną pozycję, ale nawet na kilkugodzinnych przejażdżkach na Grizlu czułem się dobrze. Zresztą mamy w redakcji jednego nie-elektrycznego Grizla, a jego posiadacz pytany o geometrię odpowiada, że z matematyki był raczej średni, więc może tak musi po prostu być.

Poza tym nie ma tutaj nic, co nas zaskoczy. 11-stopniowy GRX - o dziwo mechaniczny - działa bez zarzutu, hydrauliczne hamulce zatrzymują rower wzorowo, 45-mm opony Schwalbe G-One Bite spisują się bardzo dobrze w dowolnym terenie, jeśli niekoniecznie zależy nam na prędkości na asfalcie, a sztyca podsiodłowa Canyona robi świetna robotę. Czy ten amortyzator z przodu jest jakoś przesadnie potrzebny - nie wiem. Ale nie słuchajcie mnie, ja mam amortyzowaną kierownicę w szosie.

Przejdźmy do mniej czysto-rowerowej części, a mianowicie tego, że...

... nie, ten rower nie jeździ za nas. Przykro mi.

Bosch Performance Line SX może być wprawdzie uznany za kompaktowe dzieło sztuki użytkowej, ale tak, wciąż trzeba kręcić pedałami, bez tego nie ruszymy nawet z miejsca. Natomiast już przy ruszaniu z miejsca zdecydowanie czujemy, że mamy pomoc.

 class="wp-image-4603245"

Biorąc pod uwagę fakt, że poruszałem się bezpośrednio po moich wrocławskich okolicach, właśnie starty i podobne przyspieszenia przy umiarkowanych prędkościach były tymi momentami, kiedy silnik Boscha najbardziej dawał o sobie znać. Delikatny ruch pedałami - przy odpowiednim ustawieniu trybu pracy wspomagania, który możemy niemal dowolnie modyfikować - i rower błyskawicznie, ale w pełni pod naszą kontrolą, rusza przed siebie. Pojedyncze sekundy - i już mamy te sztucznie ograniczone 25 km/h na liczniku i możemy kręcić dalej, już wyłącznie siłą mięśni, albo zdać się na wspomaganie i trzymać się właśnie w okolicach tej prawnej szybkości.

Takie samo wsparcie czuć zresztą nie tylko przy ruszaniu, ale i w całej masie gravelowych i okołogravelowych sytuacji. Wszystkie mniejsze i większe podjazdy, jazda pod mocny wiatr, jakieś delikatne dołki czy inne hopki, przebijanie się przez trudniejszy teren - wszystko jest nam ułatwiane w sposób wprawdzie odczuwalny, ale zrealizowany w sposób płynny do tego stopnia, że po jakimś czasie przestajemy o tym myśleć - po prostu jedziemy.

I to właśnie było to coś, co sprawiło, że z tym Grizlem chciało mi się wyjść pojeździć, mimo kiepskiego stanu ogólnego. Jestem pewien, że można to przenieść na całkiem sporą grupę innych przypadków, które sprawiają, że - mając do wyboru inny rower - inaczej nie wyszlibyśmy sobie pojeździć. Można oczywiście prowadzić długie i kompletnie bezsensowne dyskusje, czy e-rower to dalej rower, ale mogę zapewnić, że końcowy efekt takiej przejażdżki na e-gravelu jest dokładnie taki sam, jak na rowerze analogowym. Satysfakcja z wysiłku, jeśli się postaramy - satysfakcja ze zmęczenia, oczyszczenie głowy i cały szereg prostych radości, wliczając w to przede wszystkim fakt, że... cóż, wyszliśmy z domu. W 2024 r. to wcale nie takie oczywiste.

 class="wp-image-4638129"
Elektryczny, ale błota i deszczu się nie boi.

Jedyne, co trochę w tym wszystkim nie pasuje, to przepisowe ograniczenie maksymalnej prędkości wspomagania, szczególnie wtedy, kiedy wjedziemy na asfalt albo inne szutrowe autostrady. O ile w rowerze miejskim 25 km/h jest prędkością całkowicie - a może nawet trochę ponad - satysfakcjonującą, tak na tego typu rowerze - niekoniecznie. Mamy tutaj raczej wrażenie, że za przekroczenie 25 km/h jesteśmy "karani" odpięciem elektrycznego wspomagania, bo nagle moc, którą musimy wygenerować po przekroczeniu tej granicy, staje się nieporównywalnie większa, niż gdy jechaliśmy "pod kreska" ze wspomaganiem.

Tyle dobrze, że i to da się w dużym stopniu ogarnąć. Mamy lepszy dzień i czujemy, że nogi mogą więcej? Ustawiamy wspomaganie w którymś ze słabszych trybów albo nawet wyłączamy je zupełnie i walczymy z materią, terenem i wiatrem samodzielnie albo przy minimalnym tylko wsparciu. Widzimy mocniejszy podjazd - tu możemy już sobie włączyć mocniejsze wspomaganie, bo raczej nie po to kupujemy 16-kg gravela, żeby targać go w całości samodzielnie pod górkę.

Czy kupiłbym sobie elektrycznego gravela?

W tej chwili - z pełnym przekonaniem odpowiadam: nie. Nie mam aktualnie takiej potrzeby, analogowy rower wrócił do łask i daje mi znów taką samą frajdę, jaką dawał mi wcześniej, a przy okazji zorientowałem się, że jeśli ktoś jeździ 400 godzin rocznie, to prawdopodobnie ma jakiś spory problem ze sobą, ale nie chce się do tego przyznać nawet sobie.

REKLAMA

Z drugiej strony - kompletnie nie wykluczam takiego zakupu na którymś etapie mojego życia. Co do tego, że dalej będę chciał jeździć na rowerze - nie mam żadnych wątpliwości. Co do tego, czy dalej bedzie mi się chciało walczyć dla przyjemności z wiatrem, górkami i podobnymi - tu już mam trochę więcej wątpliwości.

Nie mam natomiast wątpliwości co do jednego - elektryczny rower, nawet w takim wydaniu sportowym, jest w stanie dać nam wszystko to, co daje nam rower bez żadnej formy wspomagania. I jeśli obawiamy się, że po zakupie e-roweru będą nas boleć wszystkie te internetowe komentarze, że e-rower to nie rower, to pamiętajmy - przeważnie ci, którzy te komentarze napisali, siedzieli akurat na kanapie albo przed komputerem. Jeśli nam rower z elektrycznym wspomaganiem pomoże zamiast tej kanapy czy fotela wybrać rowerowe siodełko - wygralismy i mamy jedyny słuszny rower.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA