REKLAMA

Katastrofa rządowego śmigłowca z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie. Ten lot mógł skończyć się tragicznie

4 grudnia 2003 r. Polska była świadkiem dramatycznej sytuacji, która mogła zakończyć się tragicznie. Wojskowy śmigłowiec Mi-8, którym podróżował ówczesny premier Leszek Miller, uległ awarii i runął na ziemię w Lesie Chojnowskim pod Piasecznem. Na pokładzie maszyny znajdowało się 15 osób, w tym czterech członków załogi i 11 pasażerów. Cudem nikt nie zginął, ale wielu odniosło poważne obrażenia.

śmigłowiec
REKLAMA

Śmigłowiec Mi-8, którym leciał premier Miller, był jednym z najpopularniejszych i najbardziej uniwersalnych śmigłowców na świecie. Został zaprojektowany w Związku Radzieckim w latach 60. XX wieku i był używany do celów wojskowych, cywilnych i humanitarnych. Mógł przewozić do 24 pasażerów lub 4 t ładunku, a jego maksymalna prędkość wynosiła 250 km/h. Mi-8 latał w najróżniejszych warunkach atmosferycznych, od pustyń, przez tropiki po mroźną północ.

REKLAMA

Śmigłowiec, który uległ wypadkowi, pochodził z 1977 r. i przeszedł remont generalny w maju 2002 r. Pilot maszyny, major Marek Miłosz, nie zgłaszał problemów technicznych i miał prawo latać jeszcze przez dwa lata.

Więcej ciekawych informacji o niezwykłych wypadkach lotniczych znajdziesz na Spider's Web:

Niebezpieczna podróż

Śmigłowiec wystartował o godzinie 17 z Wrocławia, gdzie premier uczestniczył w obchodach Barbórki w Lubinie i otwarciu nowego odcinka autostrady A4. Miał wylądować w Warszawie około godziny 19. Leciał w niesprzyjających warunkach pogodowych, przez większość trasy maszyna leciała na wysokości ok. 2000 m przez nisko zalegające nad ziemią chmury.

W pobliżu Piaseczna załoga śmigłowca wymieniła komunikaty z kontrolą lotów na lotnisku Okęcie. Na jej polecenie zmodyfikowała kurs i zaczęła przygotowywać się do lądowania. Po chwili w śmigłowcu przestała działać prawa turbina, a po kilku sekundach wyłączyła się również lewa. W momencie gdy maszyna wypadła z nisko wiszących chmur, pilot rozpoczął lądowanie autorotacyjne. Około 30 sekund po zatrzymaniu się drugiej turbiny wirniki helikoptera zawadziły o drzewa.

Dramatyczne lądowanie śmigłowca z premierem Leszkiem Millerem

Lądowanie autorotacyjne polega na wykorzystaniu siły nośnej wirnika, który obraca się pod wpływem przepływu powietrza. Jest to sposób na ratowanie się w sytuacji, gdy silnik śmigłowca przestaje działać. Jednak aby lądowanie autorotacyjne było bezpieczne, trzeba spełnić kilka warunków, takich jak odpowiednia wysokość, prędkość i kąt nachylenia maszyny. W przypadku katastrofy pod Piasecznem te warunki nie były zachowane, ponieważ śmigłowiec leciał zbyt nisko i zbyt wolno, a teren był zalesiony i nierówny.

W wyniku zderzenia z drzewami maszyna miała połamany wirnik nośny i śmigło ogonowe, podwozie i uszkodzony kadłub. W pobliżu miejsca wypadku, na skraju lasu obracający się wirnik nośny swymi łopatami ściął konary drzew. Śmigłowiec zatrzymał się na polanie, około 300 m od najbliższej drogi. Na szczęście nie doszło do pożaru, który mógłby spowodować eksplozję paliwa. Świadkowie upadku śmigłowca zeznawali, że premier został wyniesiony ze śmigłowca; był przytomny, ale bardzo blady.

Wielu rannych w wypadku

W wypadku zostali ranni: premier Leszek Miller, sekretarz stanu Aleksandra Jakubowska, dwaj pracownicy Centrum Informacyjnego Rządu, lekarz, pięciu oficerów Biura Ochrony Rządu, trzech pilotów i stewardesa. Wszyscy zostali przewiezieni do szpitali w Warszawie.

Najciężej poszkodowanymi byli pracownica Centrum Informacyjnego Rządu i oficer Biura Ochrony Rządu. Oboje doznali urazów kręgosłupa. Ze względu na odniesione rany byli operowani. Aleksandra Jakubowska miała powierzchowną ranę głowy i uszkodzone dwa kręgi; Leszek Miller – złamane dwa kręgi piersiowe.

Wypadek badała komisja i media

Katastrofa pod Piasecznem była jednym z najpoważniejszych wypadków lotniczych w historii Polski. Była też pierwszym takim zdarzeniem, które dotknęło najwyższego przedstawiciela władzy państwowej. Wstrząsnęła opinią publiczną i wywołała wiele spekulacji na temat jej przyczyn i konsekwencji.

Niektórzy sugerowali, że była to próba zamachu na życie premiera, inni twierdzili, że było to skutkiem zaniedbań technicznych lub błędów załogi.

Sprawę badała komisja wojskowa, która stwierdziła w styczniu 2004 r., że załoga śmigłowca popełniła niezawiniony błąd, gdy wchodząc w chmury, nie włączyła ręcznego trybu ogrzewania silników. Nie miała ona jednak danych meteorologicznych, które wskazywałyby na możliwość oblodzenia. Także major Miłosz przyznał, że nie włączając ogrzewania wlotów silników, popełnił błąd. Spowodowało to niebezpieczne oblodzenie maszyny, która ostatecznie rozbiła się z tego powodu w lesie.

REKLAMA

W marcu 2010 r., po trwających ponad sześć lat postępowaniu i procesie, Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił Miłosza ze stawianych mu zarzutów sprowadzenia niebezpieczeństwa katastrofy powietrznej przez niedochowanie zasad bezpieczeństwa w locie.

Kulisy wypadku odsłoniły po latach media. Polityce udało się poznać ustalenia komisji badającej wypadek Mi-8. Wnioski ekspertów pokazują niewiarygodną wręcz nonszalancję wojskowych z 36 specpułku, ignorowanie zasad oraz braki w wyszkoleniu i umiejętnościach załogi. Okazało się, że w dniu wypadku załoga była przemęczona, niewyspana, start miał nastąpić w warunkach gorszych niż te minimalne dopuszczalne. Podczas startu chmury wisiały zaledwie 30 m nad ziemią, a widzialność wynosiła tylko 700 m. Co gorsza, załoga miała nie reagować przez dwie minuty na informacje o oblodzeniu i problemach z pierwszym silnikiem.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA