Podróba The Last of Us dla Switcha jest tak zła, że musiałem ją kupić
Kiedy gra jest średnia, obchodzę ją szerokim łukiem. Jeśli jednak jest przerażająco zła, aż mnie świerzbi w portfelu. Tak było w przypadku bezczelnej podróbki The Last of Us dla konsoli Nintendo Switch, którą ochoczo kupiłem. Cudownie wydane 5 złotych.
Nic nie poradzę: mam słabość do kiepskich gier. Nie chodzi mi tutaj o rozczarowujących przeciętniaków. Mam na myśli potworki tak zdeformowane i pokraczne, że aż fascynują. Co tkwiło w szalonych umysłach ich producentów? Co sprawiło, że zaczęli tworzyć gry? Z lubością szukam odpowiedzi na takie pytania, nurkując w odmętach cyfrowego szaleństwa godnego noty 2/10.
Bezczelna podróba The Last of Us dla Switcha krzyczy do mnie z eShopu. Woła grafiką tytułową i śmieszną ceną.
Przeglądając zakładkę nowo wydanych gier dla konsoli Nintendo Switch, The Last Hope: Dead Zone Survival budzi natychmiastowe skojarzenia z uznaną serią The Last of Us. Skojarzenia nieprzypadkowe, bo generowane przy pomocy tytułu i grafiki okładkowej. Pierwszy rzut oka na mału ekran Switcha pozwala wręcz przypuszczać, że TLOU debiutuje na konsoli Nintendo. Tutaj nie ma przypadku, jest za to nadzieja wydawcy na pozytywne skojarzenia wywołane u graczy.
Przeszedłem do zakładki produktowej The Last Hope: Dead Zone Survival i od razu zostałem kupiony. Premierowy rabat w wysokości 88 proc. sprawia, że podróbę TLOU mogę kupić za uczciwe 4,99 zł. Przyznajcie sami, jak się tutaj nie skusić? Bezczelna podróba w cenie chleba tostowego? Wchodzę w to!
Uruchamiam The Last Hope: Dead Zone Survival i od razu szczerzę się od ucha do ucha.
Gracza wita zmodyfikowana grafika "pożyczona" z The Division, informująca o epidemii zombie. Tutaj scenarzysta staje na głowie, dodając do tego czasowe podróże. Jako specjalny agent wybieramy się w przyszłość, aby zbadać źródło epidemii (nie pytajcie) oraz uratować świat. Przygodę zaczynamy w szpitalu, z którego przedostajemy się na ulice zainfekowanego miasta.
Szczerze, pierwsze walki z zombie w korytarzach szpitala, przy użyciu broni białej, wcale nie są tragiczne. Są po prostu drewniane i nijakie. Co więcej, kiedy w końcu wydostajemy się na ulice miasta, The Last Hope: Dead Zone Survival robi zaskakująco pozytywne wrażenie wielkością środowiska. Wiele ulic, wiele budynków, pomieszczenia do których można wejść... Aż sobie myślę "no nieźle".
Magia bardzo szybko jednak ulatuje. Moje kroki są ograniczone niewidocznymi ścianami z czerwonymi napisami o niewłaściwym kierunku tułaczki. Ułuda swobody pryska pod naciskiem łopatologicznych narzędzi, kierujących mnie do policyjnego radiowozu. Otwierając bagażnik, nie może zabraknąć mini-gry siłą wyrwanej ze skradanych produkcji. Za to z łaskawym spinem producentów, w postaci nieskończonej liczby wytrychów.
Tutaj pojawia się zabawna mechanika: chociaż nie widzimy tego na ekranie zamka, zombie dookoła gracza wciąż się przemieszczają podczas majstrowania z wytrychem. Z jakiegoś powodu nie mogą za to atakować bohatera. Wystarczy jednak, że wyjdziemy z menu mini-gry, a zobaczymy grupę żywych trupów otaczającą nas w śmiertelnym pierścieniu. Bez możliwości ucieczki, padamy pod naciskiem ciosów. To się nazywa game design.
Osoba odpowiedzialna za SI towarzyszki gracza powinna trafić do więzienia. Na długie lata.
Gra zaciągnęła mnie do biblioteki, gdzie spotkałem Ellie. Znaczy się Evę. Bardzo szybko okazuje się, że młoda dziewczyna to - tylko usiądźcie - córka głównego bohatera pochodzącego z przeszłości! W tym momencie emocjonalna stawka staje się tak wielka, że trzeba wziąć kilka głębszych. Oddechów oczywiście. Wspólnie z Ellie Evą udaje się nam opuścić pełną zombie bibliotekę, lecz nie jest to łatwe, na skutek niezwykle irytującej mechaniki postaci towarzyszącej.
W The Last of Us towarzysząca bohaterowi nastolatka była niewidoczna dla wrogów. The Last Hope: Dead Zone Survival podkręca jednak atmosferę. Wrogowie nie tylko są świadomi obecności Evy, ale również mogą ją zaatakować, a nawet zabić. Śmierć tej bohaterki aktywuje napis game over.
Teraz najlepsze: jeśli zombie znajduje się w promieniu kilku metrów od dziewczyny, ta bezradnie kuca w miejscu. Nie unika zagrożenia, nie biegnie za graczem, ale zamienia się w łatwy cel niezdolny do obrony. Przez to eksploracja miasta, w którym aż roi się od żywych trupów, staje się w zasadzie niemożliwa. Lawirowanie między zombie nie wchodzi w grę, bo Eva od razu wchodzi w paniczny przykuc. Z kolei gracz nie ma tyle amunicji, by wybić wszystkich przeciwników. Pozostaje więc skradanie, które... nie działa.
Zafascynowany podróbą The Last of Us, postanowiłem sprawdzić, kto jest jej producentem.
Według danych eShopu wydawcą oraz producentem The Last Hope jest VG Games. To kilkunastoosobowe studio działające w Mołdawii. Ekipa zdaje się wyspecjalizowana w produkcji niskobudżetowych tytułów, głównie pod Switcha, mając w portfolio takie projekty jak symulator wilka czy zręcznościówka polegająca na rozjeżdżaniu zombie bojowymi pojazdami.
VG Games w wyraźny sposób opiera model biznesowy na tanich grach dla Switcha. Te nieustannie znajdują się w promocji, z rabatem bardzo często sięgającym 90 proc. sugerowanej wartości. W ten sposób mołdawski wydawca liczy, że jego tytuły trafią do zakładki największych okazji w eShopie, co zawsze ma silny wpływ na sprzedaż, niezależnie od jakości oferowanego produktu.
Tymczasem wracam do opanowanego przez zombie miasta, starając się zrozumieć, jak Ellie Eva może być tak głupia. Może nie jest to najbardziej sensownie wydaje 5 złotych w moim życiu, ale jako koneser kaszanki jestem oczarowany. Potworny gniot! Polecam wszystkim masochistom.