REKLAMA

Proszę, proszę. Czyli można zrobić świetny serial na podstawie gry

Kiedyś dla The Last of Us kupiłem PlayStation 3. Jestem wielkim fanem gry, dlatego spodziewałem się, że twórcy serialu HBO w żaden sposób nie sprostają moim wygórowanym wymaganiom. Myliłem się, ale to bardzo przyjemna pomyłka.

Proszę, proszę. Czyli można zrobić świetny serial na podstawie gry
REKLAMA

Po niedawnej premierze serialu Resident Evil na Netfliksie straciłem całą nadzieję. Pogodziłem się z faktem: wysokobudżetowe seriale z aktorami oparte na grach wideo nie mogą być dobre. Szkoda, bo w obszarze animacji dostajemy kapitalne produkcje na licencji gier, co my wspomnieć o Arcane, Cuphead, Edgerunners czy Castlevanii.

REKLAMA

Niestety, gdy w kadrze pojawiają się ludzie z krwi i kości, gamingowa magia ulatuje. Wiele złego dodają od siebie scenarzyści, którzy z jakiegoś powodu ZAWSZE próbują inkorporować własny twist. Takie ciało obce później gra na szkodę odcinkowej produkcji, drażniąc fanów. Z tego powodu ostatnim serialem na licencji gry, który oglądałem z nieudawaną przyjemnością, było Mortal Combat Conquest z 1998 roku. Nowe Halo także nie jest złe, ale do miana dobrego trochę mu brakuje.

Tutaj pojawia się HBO i The Last of Us. Serial, który nie miał prawa mi się spodobać.

Dla gry The Last of Us kupiłem PlayStation 3, chociaż całą generację spędziłem z Xboksem 360. Nie żałowałem ani złotówki. Byłem oczarowany tym jak dojrzała, emocjonująca i autentyczna jest to przygoda, mimo postpandemicznej otoczki. Muzyka. Grafika. Sceny przerywnikowe. Wszystko to składało się na jedną z najlepszych gier, w jakie zagrałem w życiu. Zostałem wielkim fanem LToU, poświęcając zdumiewająco wiele czasu modułowi wieloosobowemu w remasterze na PS4.

Z fanami dowolnej gry jest ten problem, że każde odstępstwo od świętości, jaką jest materiał źródłowy, traktują niczym herezję. Dlatego kręciłem nosem, gdy skądinąd lubiany przeze mnie Pedro Pascal otrzymał rolę Joela. Bella Ramsey jako Ellie wydała mi się kompletnie niepodobna do dziewczynki z gry. Kiedy dowiedziałem się, że HBO rezygnuje z zarodników grzybów stanowiących istotny element rozgrywki, byłem oburzony jak Karen przy kasie w markecie. Co jeszcze?

Siadam więc do pilota The Last of Us, gotowy narzekać na wszystko i wszystkich. I wtedy dzieje się magia.

Uśmiech mimowolnie pojawił się na mojej twarzy, gdy zobaczyłem, że bohaterowie serialu - ludzie z krwi i kości - robią dokładnie to samo, co ja robiłem w grze wideo. Wchodzą do tych samych pomieszczeń. Schodzą z tych samych schodów. Podnoszą te same przedmioty. Analizując sam plan, jego dekoracje, kostiumy - wszystko to okazało się tak bliskie gry wideo, że momentami chciałem chwycić za pada.

Gdy Joel, jego córka oraz Tommy uciekają samochodem z pogrążonych w chaosie przedmieści, nie czułem, że oglądałem serial na HBO Max. Miałem wrażenie, jakbym grał. Ujęcia kamery z perspektywy znad ramienia bohatera budują bardzo immersyjny klimat, zbliżając widza oraz serial. Co prawda potem ten wyjątkowy stan ulatuje podczas typowych scen dialogowych, ale efekt jest niesamowicie pozytywny.

 class="wp-image-3124590"

Jestem bardzo zadowolony z tego, jak bardzo serial The Last of Us przypomina popularną grę wideo.

Nie chodzi tylko o scenografię, kostiumy czy rekwizyty, chociaż poziom odtworzenia klimatu gry zasługuje na duże uznanie. Podoba mi się, że w przeciwieństwie do takich seriali jak nowe Resident Evil, twórcy nie próbują wymyślać koła na nowo. Nie starają się obudowywać odcinkowego The Last of Us własnymi niesamowitymi pomysłami. Nie silą się na zaskakiwanie widza znającego fabułę gry wideo. Wielka chwała im za to, bo nie ma nic gorszego od scenarzystów wychodzących z założenia, że mają lepszy pomysł na historię niż ta w oryginalnym materiale, pokochana przez miliony osób na całym świecie.

Spójność między serialem i grą jest tak wielka, że w produkcji HBO pojawia się muzyka skomponowana na potrzeby gry wideo. Do tego producenci interaktywnego The Last of US pojawiają się w serialu jako aktorzy. Do detale, ale dzięki nim masz pewność, że obie ekipy ściśle ze sobą współpracowały, dbając o zachowanie tych elementów, które sprawiły, że TLoU odniosło tak duży sukces.

Jestem także pod wielkim wrażeniem tego, jak świetnie poradziły sobie sceny charakterystyczne dla gry wideo, ale niekoniecznie dla serialu. Sekwencja, w której Joel i Tess wchodzą po drabinie, a potem aktywują ukryte przejście albo gdy wspólnie z Ellie unikają świateł reflektorów - to wszystko elementy rozgrywki, przeniesione do serialu niemal jeden do jednego. Mimo tego wypadają stosunkowo naturalnie.

Przy całym moim zachwycie wciąż jednak nie potrafię się przyzwyczaić do Belli Ramsey w roli Ellie.

 class="wp-image-3124596"

Ramsey gra świetnie, w to nie wątpię. Zakres jej ruchów, ton jej głosu - wszystko to bardzo dobra imitacja bohaterki gry. Rysy twarzy Belli są jednak tak odmienne od rysów twarzy Ellie, że w młodej, utalentowanej artystce wciąż widzę bojowniczkę z Gry o tron. Być może zmieni się to wraz z kolejnymi odcinkami. Pod względem jej gry aktorskiej nie mogę mieć absolutnie żadnych zastrzeżeń. Mam jednak pewien dysonans poznawczy.

REKLAMA

Za to Pedro Pascal jako Joel - no po prostu cud, miód i orzeszki. Nieco brakuje mi charakterystycznego głosu Troya Bakera z gry wideo, ale sposób w jaki Pascal gra zamkniętego na emocje, doświadczonego życiowo mężczyznę jest bardzo, bardzo przekonujący.

Podsumowując, jestem mocno na tak. Jeśli pozostałe odcinki utrzymają poziom zbliżony do pilota, będziemy mieli do czynienia z najlepszym serialem na podstawie gry wideo w historii. Niestety, mając w pamięci Grę o tron i to jak niefortunnie zakończyła się tamta seria - na tej samej platformie HBO - wciąż kłębią się we mnie obawy. Boję się, że mniej więcej w połowie sezonu producenci wyskoczą z jakimś okropnym pomysłem, a ja chwycę za widły i będę krzyczał: herezja!

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA