REKLAMA

Pokazał, gdzie lądują niesprzedane ubrania. Firmy wolą je wyrzucić na pustynię niż rozdać

Coraz częstsze wyprzedaże i niższe ceny ubrań każą sugerować, że koszulki czy spodnie rozchodzą się jak świeże bułeczki. Tymczasem jest wręcz przeciwnie. Produkcja jest tak ogromna, że ludzie nie są w stanie wszystkiego wykupić. A firmom odzieżowym bardziej "opłaca" się zaśmiecić środowisko niż np. oddać ubrania potrzebującym. Skala problemu jest poważna, co pokazał jeden z mieszkańców Chile.

ciuchy
REKLAMA

Jayson Mayne wybrał się na leżącą w kraju pustynię Atakama. Zamiast natknąć się na dziką przyrodę i zapierające dech w piersiach krajobrazy zobaczył ogromne wysypisko śmieci. Bardzo konkretne: pustynie zalały ubrania z sieci handlowych. Wiele z nich wciąż miało metki.

REKLAMA

Okazuje się, że na pustyni leży nawet 100 tys. ton odzieżowych śmieci

Ubrania tworzą górki, po których wręcz można się wspinać. Wizyta w tym miejscu jest jak odwiedzenie lumpeksu. Tyle że lepiej. Ubrania ze znanych sieci mają metki, są nienoszone, a do tego za darmo. Może być tylko problem ze znalezieniem drugiego buta do pary.

Śmieci na pustyni to wielowątkowy problem. Zacznijmy od pierwszego nasuwającego się pytania: dlaczego ubrania w ogóle trafiły na dzikie wysypisko? Czy naprawdę nie ma potrzebujących, którzy mogliby zrobić użytek z takiej ilości koszulek, spodni, butów? Dobrze wiemy, jak brzmi odpowiedź. To dlaczego tak się nie dzieje? Bo firmom się to nie opłaca.

Branża odzieżowa działa na dość specyficznych zasadach. Czasami od samego materiału ważniejsze jest logo. Marka jest obietnicą prestiżu, statusu, bycia na bieżąco z trendami. Gdyby jednak nagle każdy mógł chodzić w t-shircie popularnego producenta, nagle jego "szacunek na dzielni" by spadł.

Na to nie godzi się choćby Burberry, które w 2017 roku lekką ręką zniszczyło towary o wartości prawie 29 mln funtów.

Wszystko napędzane było strachem przed tym, że ubrania czy kosmetyki mogłyby być sprzedawane poniżej ustalonej wartości. Potem Burberry wycofało się ze szkodliwej praktyki, ale o wcześniejszych konsekwencjach trudno zapomnieć.

Zresztą to nie tylko problem tej branży. Amazon co tydzień wyrzuca prawie 125 tys. produktów, w tym często nowych – wynikało z raportu ITV News. Śledztwo pokazało, że łatwiej jest zniszczyć lub pozbyć się rzeczy niż trzymać je w magazynach, co generuje koszty.

Zapewne podobny model biznesowy przyświeca modowym firmom. Wywózka towarów na wysypisko jest tańsza i mniej skomplikowana niż np. angażowanie organizacji charytatywnych, które zrobiłyby z produktów użytek.

Taki los ubrań boli tym bardziej, gdy przypomnimy sobie, jakie są koszty wyprodukowania choćby jednej zwykłej koszulki

Bawełniany t-shirt pochłania 2700 l wody. Pijąc dwa litry wody dziennie, taki zapas skończyłby się po 1350 dniach. Jeszcze więcej zasobów zużywają dżinsy (14 tys. litrów wody).

Ciekawe, ile z nich znajduje się na pustyni w Chile. A ile w wielu innych miejscach na świecie. Szacuje się, że co sekundę na całym świecie jedna śmieciarka wyrzuca z siebie niesprzedane ubrania.

Śmieci gniją na pustyniach czy dzikich wysypiskach, albo są spalane, emitując do środowiska mnóstwo zanieczyszczeń. Ale zatruwanie zaczęło się wcześniej, jeszcze przy ich produkcji. Oczywiście ta nie odbywa się w państwach bogatej Północy. To takie kraje jak Bangladesz muszą zmagać się z konsekwencjami wyzyskującego przemysłu odzieżowego.

Skala problemu znowu jest ogromna. Począwszy od nisko płatnych stanowisk szwaczek, po fatalne warunki pracy, na zatruwaniu środowiska kończąc. We wspomnianym Bangladeszu wiele rzek uznano za martwe, bo przestały produkować tlen na skutek toksyn, które trafiały do nich właśnie ze szwalni. Skażenie wód to też zjawisko niestety dobrze znane w Pakistanie czy Indiach, gdzie marki szyją swoje ubrania, bo tak jest taniej.

Właśnie dlatego widok ubrań na pustyni jednocześnie smuci i irytuje

Ponieśliśmy już olbrzymie koszty przy produkcji ciuchów, a wszystko to idzie na marne. Na dodatek dalej zanieczyszcza środowisko. Gdybyśmy mieszkali w Kielcach, na pewno nóż otworzyłby nam się w kieszeniach.

REKLAMA

Co można zrobić? Przede wszystkim głosować portfelem i zamiast kupować w sieciówkach, wybierać tych producentów, którzy szyją lokalnie, wspierając szwaczki. Dobrym wyborem są też tzw. lumpeksy. To już od dawna nie są miejsca, w których kupowanie jest powodem do wstydu – zresztą umówmy się, nigdy nie było, tylko spaczone podejście ludzi zniechęcało do takich miejsc – ale wręcz przeciwnie: sklepy, w których znaleźć można tanie i naprawdę wartościowe ubrania, w dobrym stanie i jakości.

To są ruchy, które mają zagłuszyć nasze sumienie. Bez zmian systemowych sytuacja raczej się nie zmieni. Politycy powinni wymuszać na producentach działania, w ramach których odzież nie byłaby wyrzucana ani nawet niszczona. Bo co z tego, że odzyskamy część materiałów, skoro ich produkcja już zdążyła wyrządzić krzywdy?

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA