REKLAMA

3 powody, dla których nie kupiłem GTA: The Trilogy - Definitive Edition, choć jestem wielkim fanem serii

GTA: The Trilogy - Definitive Edition marzyło mi się od lat. Jako wielki fan serii nie mogłem się doczekać powrotu do kultowej trylogii, w której spędziłem setki godzin za młodu. Teraz jednak jestem tak rozczarowany, że nawet jej nie kupiłem.

GTA: The Trilogy - Definitive Edition - nie kupiłem, a jako fan serii jestem rozczarowany
REKLAMA

Moi redakcyjni koledzy od wczoraj wrzucają na redakcyjnego Slacka zrzuty ekranu i ciekawostki dotyczące GTA Definitive Edition, a ja wciąż biję się z myślami, czy chcę złożyć 250 zł na ołtarzu bogów Rockstara, by powrócić do uwielbianych gier w nowej odsłonie.

REKLAMA

Dla kontekstu: w GTA: San Andreas spędziłem najwięcej godzin ze wszystkich gier, w jakie kiedykolwiek grałem. To też jedyna gra na tą skalę, w której wbiłem 100 proc. osiągnięć, co oznaczało wielogodzinne przeczesywanie mapy w poszukiwaniu znajdziek. Ogromnym sentymentem darzę też Vice City, a jeszcze większym GTA III, które było moim pierwszym kontaktem z serią. Są jednak trzy powody, przez które nie dołączyłem jeszcze do ogólnego zachwytu nad nową wersją i jeszcze długo nie usłyszę „hmm… nice bike!” w nowym wydaniu.

GTA The Trilogy Definitive Edition nie przekonuje mnie wizualnie ani odrobinę.

Długo miałem mieszane uczucia, ale gdy od wczoraj oglądam gameplaye z odświeżonej trylogii mogę powiedzieć wprost: Rockstar stworzył potworka.

Trzeba powiedzieć wprost, że oryginalna trylogia, jak na dzisiejsze standardy, wygląda źle. Modele postaci są kanciaste, samochody mają koła wyglądające jak wklejone, a całość spowijają rozmaite filtry rozmywające i zmiękczające obraz, by choć odrobinę zamaskować niedoskonałości graficzne. Te gry potrzebowały odświeżenia, ale wcale nie jestem przekonany, że Rockstarowi się udało.

Na plus mogę zaliczyć na pewno podbicie rozdzielczości, zarówno samej gry, jak i elementów interfejsu. Całkiem nieźle prezentują się też niektóre elementy otoczenia, jak np. trawy, ulica, etc. Jednak to, co zrobiono z modelami postaci i samochodów, to jakaś tragikomedia. Wirtualne ludziki wyglądają strasznie, jak postaci z komiksu naszkicowanego na szybko przez 10-latka. Nie są ani kanciaste, jak w oryginale, ani dopracowane, jak w nowoczesnej grze. I za nic nie mogę przeboleć tego, co zrobiono z oprawą wizualną GTA III – Liberty City w oryginale spowija mgła zabarwiona szaro-zielonkawą tintą. W odświeżonej wersji ten filtr zniknął, co oburza mnie niemal tak bardzo, jak brak zielonego filtra w zwiastunie nowej odsłony Matrixa.

Co gorsza, upgrade wizualny widać tak naprawdę wyłącznie na pecetach i konsolach nowej generacji. Na Nintendo Switchu gra wygląda niemal nierozróżnialnie od oryginału.

GTA: The Trilogy - Definitive Edition na Xbox Series S class="wp-image-1931672"
GTA: The Trilogy - Definitive Edition na Xbox Series S
GTA: The Trilogy - Definitive Edition na Nintendo Switch class="wp-image-1931675"
GTA: The Trilogy - Definitive Edition na Nintendo Switch

Do tego wszystko wskazuje na to, że Rockstar nie przyłożył się do optymalizacji. Na Switchu nawet GTA III łapie zadyszkę, a wielu graczy donosi o podobnych spadkach płynności na innych platformach.

To o tyle zaskakujące, że grając na PC w oryginalną trylogię nigdy nie doświadczyłem podobnych spadków, nawet grając na tanich ultrabookach, które bez trudu radzą sobie jej uciągnięciem.

Rzecz jest o tyle smutna, że społeczność moddingowa dawno już pokazała, jak dobrze mogą wyglądać starsze gry z serii GTA.

Rockstar jednak postawił na pokraczną krzyżówkę ludzików z Fortnite’a z wymianą niektórych tekstur na świeższe. Co prowadzi mnie do drugiego powodu:

Rockstar to dziś deweloper non grata.

Na przestrzeni lat Rockstar i Take-Two wzbudzały tyle kontrowersji, że czara goryczy kiedyś musiała się przelać. Już przy okazji premiery GTA: San Andreas doszło do starcia ze społecznością modderów, gdy okazało się, że w kodzie gry znalazła się seksualna mini-gra, która nie trafiła do finalnej produkcji. Gracze szybko jednak przywrócili minigrę w postaci moda znanego jako „Hot Coffee”. Mimo tego, że mod został de facto odkryty w kodzie oryginalnej gry, Rockstar zapierał się, że jest to niezależny wytwór i przerzucał całą winę na człowieka, który odkrył jego istnienie.

Od tamtej pory takich sytuacji było wiele. W 2017 r. Take-Two uderzyło w popularny program do modowania – OpenIV – twierdząc, że jego twórcy umożliwili graczom cheatowanie w GTA Online. Przykłady można mnożyć i mnożyć, a ich dobre podsumowanie można znaleźć w artykule na rockstarintel. Smutny wniosek jest jeden: Rockstar aktywnie tępi wszelkie modyfikacje w swoich grach. Aż dziw, że w GTA Definitive Edition pozostały oryginalne cheaty…

Zwykle nie jestem wrażliwy na takie historie, wszak trzeba odróżnić ciężko pracujących ludzi, którzy stworzyli grę, od pazernego korpo, które chce zepsuć wszystkim zabawę. Tym razem jednak trudno mi przymknąć oko na postępowanie firmy, patrząc na kompletnie odmienne podejście Bethesdy.

Równocześnie z GTA Definitive Edition ukazał się bowiem Skyrim: Anniversary Edition. Choć w obydwu przypadkach mówimy o odświeżeniu kultowego klasyka, dwie firmy nie mogły tego zrobić inaczej. Skyrim swoją długowieczność zawdzięcza przede wszystkim modom i aktywnej społeczności graczy. Co z tym robi Bethesda? Wciąga ponad 500 różnych elementów stworzonych przez graczy, a na przestrzeni lat nawet zatrudnia co bardziej utalentowanych modderów, żeby wykorzystać ich umiejętności przy tworzeniu kolejnych gier. Do tego zakup Edycji Jubileuszowej nie dla wszystkich kosztuje tyle samo – jeśli ktoś posiadał edycję specjalną, aktualizacja do Edycji Jubileuszowej to koszt raptem 80 zł.

Tymczasem Rockstarowi, czy się stoi, czy się leży, 250 zł się należy. Rozumiem, że na konsolach tańszy upgrade nie jest możliwy, bo mówimy o różnych generacjach fizycznych urządzeń i czasach, gdy cyfrowe gry jeszcze za bardzo nie istniały. Ale na PC? Rockstar mógł dać niższą cenę dla posiadaczy oryginalnej trylogii, jednak nie tylko tego nie zrobił, ale też… usunął oryginalną trylogię z cyfrowych sklepów. Co prowadzi mnie do ostatniego punktu:

GTA Definitive Edition na PC to gra na wyłączność.

Można się było tego spodziewać, ale i tak jestem zawiedziony: GTA Definitive Edition na PC można kupić tylko w jednym miejscu i jest nim Rockstar Launcher. Być może jest to czasowa wyłączność, jak w przypadku innych tytułów studia, ale i tak jestem tą decyzją straszliwie rozgoryczony. Z zasady jestem przeciwnikiem wyłączności na pecetowych platformach sprzedażowych; tzw. „ekskluziwy” są raczyskiem toczącym konsole, od którego jeszcze do niedawna pecety były wolne.

REKLAMA

Teraz jednak gracz na PC musi mieć zainstalowanych z 10 różnych programów uruchamiających, żeby zagrać w swoje ulubione gry, a Rockstar Launcher jest jednym z najmniej przydatnych i najmniej sensownych, bo siłą rzeczy jest tam najmniej gier. Osobiście mam go na komputerze tylko po to, żeby zagrać od czasu do czasu w RDR2 – resztę gier Rockstara trzymam na Steamie. I tam też miałem nadzieję zagrać w odświeżone GTA, choćby dlatego, by móc w niedalekiej przyszłości grać w trylogię na przenośnym Steam Decku.

Rozumiem tę decyzję Rockstara od strony biznesowej, ale absolutnie nie szanuję jej jako gracz. A na przecięciu wszystkich trzech powodów najzwyczajniej w świecie nie mam ochoty wracać do Liberty City, Vice City czy trójmiejskiego San Andreas. Nie teraz, nie na zasadach podyktowanych przez Rockstara, który mimo tego, że stworzył najpopularniejszą markę o bandziorach na świecie, ostatnimi laty sam przypomina bandziora, wyciągającego swoje łapska w kierunku słabszych.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA