Apple w końcu przestał traktować klientów jak idiotów. Nowy MacBook Pro jest jak koncert życzeń
Apple po raz pierwszy od co najmniej 2016 r. pokazał MacBooki Pro, które naprawdę zasługują na ten przydomek. Mało tego – widać, że Apple po raz pierwszy od lat potraktował też swoich prosumentów poważnie. Na to jednak część użytkowników nie była gotowa.
W dyskusjach między windowsiarzami i apple’owcami często dochodzi do złośliwych uwag względem tych drugich. Bo wiecie, że oni myślą, iż komputery napędzają pierdnięcia jednorożca, a te wszystkie rdzenie i herce to określenia dla nerdów, które nie mają znaczenia?
Trudno się dziwić, bo jak do tej pory przeciętny Apple’owiec nie musiał się takimi rzeczami przejmować. Apple po prostu nie dawał zbyt wielkiego wyboru. Wybór podzespołów w poprzednich MacBookach Pro sprowadzał się do wybrania między słabszym i mocniejszym procesorem, względnie słabszą i mocniejszą kartą graficzną w modelu 16-calowym. Potem ilość pamięci i koniec, nie ma się nad czym zastanawiać.
Czytaj również:
Z nowym MacBookiem Pro 14 i 16 jest inaczej.
Apple po raz pierwszy daje nie dwie, a trzy lub nawet cztery opcje wyboru podzespołów. Możemy wybrać podstawowy układ M1 Pro w dwóch odmianach (8/14 rdzeniami CPU/GPU lub 10/16 rdzeniami CPU/GPU) oraz dwie odmiany układu M1 Max (z 16, 24 lub 32 rdzeniami GPU). Do tego w specyfikacji Apple podaje też liczbę rdzeni układu Neural Engine, odpowiedzialnego za zadania związane z uczeniem maszynowym i inteligentnym przetwarzaniem.
Dla przeciętnego windowsiarza taki wybór to absolutnie żadna nowość. Wszak sama liczba odmian procesorów Intela czy AMD zawstydza liczbę dostępnych konfiguracji u Apple’a, o dziesiątkach modeli GPU nie wspominając. Dla użytkowników Apple’a taki ogrom wyboru może jednak spowodować paraliż.
Na komputerach Apple’a zwykle nie ma się nad czym zastanawiać, bo możliwości ich konfiguracji były dotąd tak ograniczone, że rozmyślanie nad rdzeniami było stratą czasu. Wszystko, co miało działać, działało – po prostu na jednym komputerze było szybciej, na innym wolniej. I nie wiadomo było tak naprawdę, co jest tu przyczyną, a co skutkiem: czy to użytkownicy nie mają wiedzy, bo Apple traktuje ich jak głupków, czy Apple traktuje użytkowników jak głupków, bo ci nie mają wiedzy.
To się jednak zmienia wraz z nową generacją MacBooka Pro.
Apple w końcu traktuje profesjonalistów poważnie.
Nowy MacBook Pro wygląda jak koncert życzeń dla profesjonalistów, którzy od 2016 r. prosili o szereg konkretnych zmian.
- Prosumenci krzyczeli – oddajcie nam porty! I Apple oddał porty MagSafe, HDMI i SD, a Tim Cook widział, że były dobre.
- Prosumenci krzyczeli – zabierzcie TouchBar! I Apple zabrał TouchBar, a Tim Cook widział, że było dobre.
- Prosumenci krzyczeli – dajcie nam więcej mocy! I Apple dał więcej mocy, a Tim Cook widział, że było dobre.
- Prosumenci krzyczeli – dajcie nam lepszy ekran! I Apple dał lepszy ekran, a Tim Cook widział, że był dobry.
Apple nie dość, że usłuchał wołania najważniejszej dla nich grupy kupującej komputery Mac, to jeszcze dał im możliwość wybrania podzespołów zależnie od realnych potrzeb. Wcześniej tak nie było, bo też… nie było takiej możliwości. Architektura x86 w Macach umożliwiała tylko wrzucanie jak największej mocy obliczeniowej na każde zadanie, z nadzieją, że będzie szybko. Apple Silicon z kolei pozwala na drobiazgową optymalizację, co w praktyce sprawia, że… każdy wariant czipów M1 Pro i M1 Max będzie „strasznie szybki” lub „jeszcze straszniej szybki”, jak opisuje to Apple na swojej stronie internetowej.
Wyjściowo więc każdy wariant da sobie radę ze wszystkim, a cała reszta to już kwestia indywidualnych zastosowań. Jeśli montujesz wideo i potrzebujesz jak największej akceleracji GPU – sięgasz po czip z większą liczbą rdzeni GPU. Jeśli pracujesz z muzyką, możesz wybrać wersję bez mocniejszego GPU, ale jeśli np. ładujesz ogromne biblioteki wirtualnych instrumentów i wtyczek, sięgasz po czip M1 Max, który sparowany jest z 64 GB zunifikowanej pamięci operacyjnej.
Co bardzo mi się podoba, Apple na stronie produktowej klasycznie pokazuje zestawienie przyrostu wydajności w popularnych programach, np. Xcode, Logic, Vectorworks czy Final Cut Pro. Tym razem jednak tych zestawień jest więcej i Apple porównuje wydajność do najmocniejszej konfiguracji poprzedniego MacBooka Pro 16, z procesorem Intel Core i9 i GPU AMD Radeon 5600M. I tutaj widać dopiero, jak potężny jest przyrost wydajności w czipach M1 Pro i M1 Max. A mówimy o co najmniej dwukrotnym przyroście wydajności procesora i nawet trzykrotnym przyroście wydajności układu graficznego.
To oczywiście nadal nic w porównaniu z drobiazgowymi tabelkami i benchmarkami, jakimi raczą nas producenci podzespołów komputerowych. Ale w porównaniu do tego, jak Apple traktował swoich konsumentów dotychczas, widać wyraźną różnicę w semantyce. Już nie czytamy o tym, że ekran jest magiczny, ale czytamy, co w praktyce daje wysoka jasność i odświeżanie 120 Hz. Nie czytamy, że głośniki doprowadzą nas do muzycznego orgazmu, ale że poszerzają spektrum częstotliwości i umożliwiają wyraźniejsze odwzorowanie partii wokalnych.
Innymi słowy, Apple w końcu przestał traktować nabywców swoich komputerów jak idiotów. Przy cenie, która zaczyna się od blisko 11 tys. zł, a kończy tam, gdzie zaczyna się niebo, też nie chciałbym być traktowany przez Apple’a jak idiota. Chciałbym wiedzieć dokładnie, za co płacę i jaki wpływ na mój workflow będzie miał wybór nowego komputera z dopiskiem „pro”.
Nawet jeśli dotychczasowi użytkownicy Apple’a będą nieco skonfundowani tą zmianą podejścia, to jest to zmiana na lepsze. I zmiana, która - przynajmniej w moim odczuciu - ma służyć jednej rzeczy: przeciągnięciu świadomych windowsiarzy na stronę Maców.
Apple wie, że w segmencie profesjonalnym ma najwięcej do wygrania.
Maciek Gajewski napisał dziś bardzo dobry felieton o tym, że MacBook Pro z M1 nie wprowadził rewolucji. Bo to prawda – udziały MacBooków w rynku są nadal znikome i to się raczej nie zmieni. Choćby dlatego, że większość populacji nie potrzebuje komputera kosztującego takie pieniądze, jakie trzeba wydać choćby na najtańszego MacBooka Air z czipem M1. Zwłaszcza że niedrogie komputery z Windowsem stały się naprawdę dobre ostatnimi laty, a niszę najtańszych maszyn skutecznie zapełniają Chromebooki.
Apple musi więc zawalczyć o inny rynek – taki, na którym klient ma tonę pieniędzy do wydania, czyli rynek profesjonalny. Tu cena rzędu 11 tys. zł nikogo nie przeraża, bo maszyn nie przelicza się na to, ile złotówek trzeba na nie wydać, tylko ile złotówek taka maszyna może zarobić. I tutaj nowy MacBook Pro nie dość, że nie jest droższy od laptopów premium z Windowsem, to jeszcze ma od nich nieporównywalnie większe możliwości i jest nieporównywalnie bardziej mobilny, choćby przez wzgląd na czas pracy i to, że można korzystać z pełni jego mocy na zasilaniu akumulatorowym.
Teraz w gestii Apple’a jest przekonać przyzwyczajonych do Windowsa profesjonalistów, że nowe MacBooki Pro w końcu są naprawdę „Pro”. I oferują to, czego żadna inna maszyna im nie da, czyli niespotykaną kombinację potęgi i mobilności, która w segmencie profesjonalnym jest bardzo pożądana.
Poprzednie dwie generacje MacBooków Pro nie miały w sobie prawie nic, co mogłoby przekonać pracujących na maszynach z Windowsem do przesiadki. Nie miały ani więcej mocy od windowsowych odpowiedników, ani większych możliwości (nie licząc niektórych zastosowań). Teraz jednak Apple wytacza potężne działa. Bo skoro ich mały, 14-calowy laptop jest potężniejszy od wielkiej, 15- lub 17-calowej kobyły z Windowsem, a do tego pracuje na jednym ładowaniu blisko dobę i ma tyle samo (lub więcej) portów co duży laptop, to… jakie są argumenty, żeby nie spróbować?
I dla takiego klienta fakt, że Apple daje mu do wyboru liczbę rdzeni w układzie scalonym, będzie świadczył o tym, że producent traktuje go poważnie. A że najwierniejsi fani Apple’a niewiele z tego rozumieją… cóż. Na szczęście jest też MacBook Pro z czipem M1, gdzie nie ma się nad czym zastanawiać.