REKLAMA

Jeszcze 5, może 10 lat. Oto dlaczego nie mamy szans zwalczyć katastrofy klimatycznej

Widzicie, jak zamierają drzewa? – zapytała na swoim facebookowym profilu edukatorka przyrodnicza Marta Jermaczek-Sitak. Okazuje się, że sytuacja jest bardzo nieciekawa. To nie fakty na temat roślin, ale reakcje na post pokazują, dlaczego nie poradzimy sobie z kryzysem klimatycznym.

zmiany klimatyczne
REKLAMA

Choroby drzew to jeden z objawów nadchodzących problemów – o ile uznamy, że te dopiero się zbliżają, a nie, że już trapią naszą planetę.

REKLAMA

Oczywiście, świerki, brzozy, dęby, wiązy, jesiony. To już było u nas widać w poprzednich latach. Teraz klony. Wszędzie, masowo. Brązowieją im liście już od lipca. Usychają. Miejscami nawet inwazyjne klony jesionolistne, chociaż wydawało się, że nawet jak wszystko wyginie, one dadzą radę - a tu okazuje się, że nie, kolejne klony żółte na początku sierpnia. Tak samo robinie, wydawałoby się, nie do zdarcia - w tym roku późno wypuściły liście, a niektóre nie wypuściły albo "odcięły" górną połowę, zazieleniły tylko dolną.

I nawet kwitnięcie lip wcale nie było dobrą oznaką. Jak tłumaczy edukatorka, to zapowiedź kłopotów: „drzewo próbuje się rozmnożyć, zanim zginie”.

Reakcje na jej wpis mogą być zaskakujące. Tragedia? Jaka tragedia – u mnie w ogródku zielono, drzewa kwitną jak nigdy, wszystko pięknie, trwa przystrzyżona, oznak kryzysu nie widać, wręcz przeciwnie. Owszem, były komentarze, że faktycznie coś jest nie tak, ale nie brakowało również zdjęć mających sugerować, że autorka przesadza.

Te komentarze bardzo ciekawie wypadają, jeśli zestawi się je z najnowszym raportem Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu. Z pracy naukowców wynika, że mamy raptem około 10 lat na natychmiastowe zmiany funkcjonowania przemysłu i energetyki. Już wiadomo, że nie uda się powstrzymać wzrostu średnich temperatur o 1,5 stopnia.

Teraz trzeba walczyć, aby wzrost nie był jeszcze większy – póki co utrzymując bieżące trendy, w przyszłym stuleciu świat będzie cieplejszy o 4,4 stopnie Celsjusza

Jako że codziennie piszę i czytam o klimacie, wyniki raportu nie były dla mnie specjalnym zaskoczeniem. Nie byłoby dnia, w którym nie stykałbym się z informacjami o ekstremalnych zjawiskach pogodowych, wymierających gatunkach, kolejnych rekordach temperatur czy zatrważających danych z oceanów. Zadaję sobie pytanie „kiedy”, a nie „czy” będzie źle.

A jednocześnie i mnie czasami ogarnia zwątpienie, a raczej nadzieja: może tragedii faktycznie nie będzie?

Dzieje się to wtedy, gdy wyjeżdżam na wieś do rodziców. Otaczająca nas zieleń jest faktycznie coraz bardziej bujna. Jeszcze kiedyś widać było dom sąsiadów, teraz niewielki sad jabłonek to uniemożliwia. Jeżdżąc na rowerze po okolicy, widzę powycinane drzewa, ale przecież ciągle stare lasy są pokaźnych rozmiarów. Ba, tam, gdzie kiedyś chodziłem skakać do dziury w ziemi z piaskiem, dziś stoi kilkanaście młodych drzewek. Skaczą nawet wróbelki, których w miastach próżno szukać.

Patrzę na swoją okolicę i myślę: a co, jeśli natura rzeczywiście się obroni?

Ta naiwna wiara szybko znika. Wystarczy wrócić do miasta i spotkać się z konsekwencjami betonozy. Wystarczy zobaczyć rosnącą temperaturę, która przecież jest odczuwalna przez każdego. Wystarczy spróbować przypomnieć sobie ostatnią wiosnę i dojść do wniosku, że to bardzo trudne: po okresie chłodniejszym od razu robi się nieznośnie ciepło.

Nie przez przypadek użyłem stwierdzenia „okres chłodniejszy”, bo to, co powinno być zimą, na pewno nią nie jest – a na pewno nie taką, jak była kiedyś. Nie ma już ciągu dni, kiedy pada. Są chwilowe, ulewne i gwałtowne deszcze, które doprowadzają do niszczycielskich powodzi.

Czemu inni tego nie widzą?

Bo bardzo łatwo dać się nabrać. Moim zdaniem to największy problem z katastrofą klimatyczną – nie odbieramy jej wszyscy tak samo, widzimy to, co jest przed nami, nie potrafiąc patrzeć szerzej. Kiedy pandemia jeszcze raczkowała, pojawiały się głosy, że wirus pomoże nam zrozumieć i zwalczyć nadchodzący kryzys, jakim są właśnie zmiany klimatu.

Problem w tym, że dziś podzieliliśmy się na tych, którzy wierzą w koronawirusa i tych, którzy nie chcą się szczepić. Wydawać by się mogło, że choroba to sprawa jednoznaczna i nie może tu być podziału. A nie dość, że ten jest, to staje się coraz bardziej groźny, bo przeciwnicy – jak śmiesznie to brzmi! – pandemii zaczynają być niebezpiecznie agresywni. Podzielam obawy Mateusza i zgadzam się z nim, że nazywa radykalnych antyszczepionkowców terrorystami.

Właśnie dlatego nie poradzimy sobie z kryzysem klimatycznym

Z pandemią sprawa powinna być jasna i oczywista. Wirus jest, bo giną ludzie, w tym ci znani. Są przeładowane szpitale. Po ulicach karetki jeździły częściej niż zwykle. Co chwila ktoś chorował. Widzieliśmy to wszyscy na całym świecie, a jednocześnie nie przeszkodziło to w stworzeniu ruchu, który mówi: jaka choroba, jakie szczepionki, to wszystko to pic na wodę, spisek Gatesa.

Katastrofa klimatyczna jest jednocześnie sprawą i prostą, i piekielnie skomplikowaną. Prostą, jeżeli założymy, że problem istnieje. Ale rzecz się komplikuje, jeśli zaczniemy kombinować na chłopski rozum. I to zrozumiałe, że ktoś się waha, bo przecież w zadbanych ogrodach, mieszkając przy lesie, tragedii nie widać.

Można pogubić się w tych wariacjach pogody. Raz czyta się, że jest wszędzie rekordowo gorąco, a potem, że w Brazylii pada śnieg. Raz ostrzega przed suszą, a potem przed powodziami. Pożary w Grecji, Włoszech, Turcji? Zawsze od czasu do czasu las stawał w ogniu na dużych obszarach, nawet u nas. Częstsze trąby powietrzne? A kto widzi różnicę pomiędzy trzema ekstremalnymi zjawiskami rocznie a siedmioma.  

Trzeba się w to wszystko wgryźć, poświęcić czas na zrozumienie, że to system naczyń połączonych. Że topniejący lód tysiące kilometrów od nas będzie kiedyś nas dotyczył. I proste, i skomplikowane. Na dodatek trudne i... nieprzyjemne.

Podejrzewam, że ten tłum, który próbował dostać się na Morskie Oko, a zdjęcia pokazały, jak miłośnicy przyrody stoją w kolejce niczym w markecie, raczej nie weźmie serio apeli naukowców. Jaki kryzys klimatyczny, skoro było pięknie jak zawsze. Nikt nie ma czasu na to, aby śledzić informacje związane ze zmianami w regionach. Tym bardziej nie ma czasu na to, aby świadomie obserwować to, co dzieje się kilkaset metrów dalej od zadbanego ogródka.

A nawet jeżeli wybierzemy się na spacer 2 kilometry, 5, a może i 10, to okaże się, że nic złego na nas tam nie czeka. Drzewa jak stały, tak stoją. Sarny jak biegały, tak biegają.

Nie chodzi mi o rozgrzeszanie denialistów klimatycznych

Daleko mi do przyznania racji takim osobom jak Łukasz Warzecha czy Rafał Ziemkiewicz. Jestem świadomy kryzysu, jestem skrajnym pesymistą, szykuję się na najgorsze, więc dlatego jeszcze większą radość czerpię z prostych spacerów i kontaktów z naturą – bo to może są ostatnie chwile, kiedy świat wygląda tak, jak wygląda. Kto wie, co będzie za pięć, dziesięć, trzydzieści lat. Raczej nic dobrego.

Jednocześnie rozumiem jednak tych, którzy widząc utrzymany park, dobrze znany im las czy widok na góry, nabierają optymizmu i twierdzą, że jakoś to będzie. Ten paradoks jest najgorszy: zżera nas choroba, ale skoro jeszcze dobrze się czujemy, to nie przewidujemy fatalnych konsekwencji.

REKLAMA

Oczywiście, to po części jest nasza wina. Utraciliśmy kontakt z naturą – w tym sensie, że patrząc na nią, nie rozumiemy jej. Nie wiemy, co się zmienia, dlaczego i co ma na to wpływ. Wsiadamy w samochód i nawet jeżeli jedziemy do pięknie utrzymanego parku, to właśnie drogę pokonujemy w aucie.

Jednocześnie bliskość natury uspokaja: że to nie u nas, że ktoś, tysiące kilometrów dalej będzie miał ten problem (a pamiętacie pierwsze reakcje na tajemniczy wirus z Chin…?). Dlatego nie wygramy, bo nadal nie wiemy, z czym walczymy. Nie mówiąc już o tym, że nie mamy narzędzi – ale jak zmusić do działań polityków, skoro wokół domu jest bezpiecznie, przyjemnie, może trochę za gorąco, ale natura się nie zmienia?  

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA