REKLAMA

Wypruwasz żyły, żeby dbać o środowisko, a Janusze Biznesu zwożą z Chin kilogramy plastikowej tandety

Nieco przez przypadek wszedłem dziś do tzw. „Chińskiego Marketu” i aż mnie zatkało. Jakim cudem taka produkcja śmieci jest legalna w 2021 r.?

Nie zbawimy świata, kupując plastikową tandetę i elektronikę niewiadomego pochodzenia
REKLAMA

Przyjmijmy, że starasz się dbać o środowisko. Segregujesz śmieci, korzystasz z toreb wielokrotnego użytku, jak widzisz puszkę na chodniku, to podniesiesz ją i wrzucisz do kosza. Jeśli kawa, to tylko fair trade. Jeśli ciuchy, to tylko etycznie produkowane. Jeśli spożywka, to tylko bez oleju palmowego. I tak dalej, i tak dalej.

REKLAMA

Ty wypruwasz sobie żyły każdego dnia, żeby nieco zniwelować pasożytniczy wpływ rodzaju ludzkiego na Matkę Naturę, a tymczasem Janusze Biznesu zwożą kilogramy plastikowej tandety na handel. I - o zgrozo - ludzie to kupują.

Wszedłem do Chińskiego Marketu i aż mnie zatkało.

Zwykle nie odwiedzam tego typu przybytków, ceniąc sobie raczej wysoką jakość produktów niż niską cenę. Fakt jednak, że w Chińskich Marketach można dostać dosłownie wszystko. I rzeczywiście, dostałem co chciałem, a przy okazji przyjrzałem się też zawartości półek i nadal nie mogę się otrząsnąć ze zdumienia.

Trwa krucjata przeciwko jednorazowym plastikom. Zewsząd słychać głosy o tym, jak szkodliwy wpływ na środowisko mają wyrzucane śmieci i jak mikroplastiki wpływają na nasze zdrowie. A tymczasem co widzę? Tonę śmieci. Gówno-ozdóbek z plastiku, o jakości tak niskiej, że jednorazowa słomka sprawia przy nich wrażenie solidnej. Naklejki. Tony naklejek. Z pieskami, kotkami, księżniczkami, żółwiami, Psim Patrolem, do wyboru, do koloru. Prawdę mówiąc to nie mam pojęcia, co się robi z połową z tych rzeczy i dlaczego ktokolwiek o zdrowych zmysłach mógłby uznać „tak, potrzebuję tego w swoim życiu”.

Mniej więcej tak wygląda wnętrze Chińskiego Marketu. Morze plastiku. class="wp-image-1724226"

I oczywiście, jakżeby inaczej, każdy - absolutnie każdy! - towar zapakowany jest w folię. To nie jest morze plastiku. To cholerny ocean śmieci, w którym można się utopić od samego duszącego zapachu.

Co gorsza, spora część tego śmieciowiska to zabawki dla dzieci.

Jako że są bardzo tanie, są chętnie kupowane przez mniej zamożnych klientów (albo tych wyjątkowo skąpych) i trudno się dziwić; Polak lubi wydać mało, a kupić dużo.

Tyle że jak wynika z najnowszego raportu UOKiK, ogromna część zabawek dla dzieci to kompletna tandeta. Urząd skontrolował w okresie od 1 lutego do 31 marca 2021 r. 316 tys. sztuk zabawek, z czego 114 tys. - 36 proc. - nie spełniało wymagań.

Jak czytamy w podsumowaniu raportu na stronie UOKiK:

Warto dodać, że w 2020 r. UOKiK zakwestionował aż 54 proc. skontrolowanych zabawek. Na przykład w kategorii niezwykle popularnych hulajnóg dziecięcych aż 80 proc. miało wady konstrukcyjne.

A przecież mówimy o Polsce, o Unii Europejskiej, gdzie przynajmniej mamy jakieś normy, które każdy producent musi spełnić, by w ogóle móc sprzedawać produkt na naszym rynku. W Stanach Zjednoczonych, gdzie normy są znacznie luźniejsze, sytuacja wygląda wręcz dramatycznie. Badanie tzw. „Dollar Stores”, czyli sklepów typu „wszystko za złotówkę” ujawniło, że aż 81 proc. sprzedawanych w nich produktów zawiera co najmniej jeden szkodliwy dla zdrowia składnik chemiczny, w porównaniu do produktów sprzedawanych przez renomowanych producentów. Aż 38 proc. skontrolowanych zabawek zawierało zaś toksyczne PVC.

 class="wp-image-1724223"

Wracając jednak do naszego kraju - jakim cudem te wszystkie ozdóbki, naklejeczki i inne niepotrzebne śmieci nie podlegają np. pod ustawę o jednorazowych plastikach? Przecież użyteczność takiej naklejki jest jeszcze mniejsza niż jednorazowej słomki.

Zrobiliśmy z konsumentów chłopca do bicia, a to producentom należą się bęcki.

Ktoś powie, że „skoro jest popyt, to jest i podaż”. A ja uważam, że jest dokładnie na odwrót - gdyby chciwi Janusze Biznesu nie upatrywali szansy na szybki zysk w tandecie sprzedawanej z kosmicznie wysoką marżą, ludzie nawet nie wpadliby na pomysł kupowania takich pierdółek.

Galopujący konsupcjonizm na przestrzeni ostatnich 70 lat „zaprogramował” nas do kupowania niepotrzebnych bzdetów. Prężnie działająca machina marketingu wyprała nam mózgi do tego stopnia, że nie zwracamy już uwagi na to, co kupujemy, tylko po prostu kupujemy. Byle mieć, byle przez kilka sekund pobawić się nową zabawką. A że zabawka trafi następnego dnia do śmieci, a potem np. do żołądka zagrożonego wyginięciem zwierzęcia? Pfff. Mała cena za naklejkę z Psim Patrolem.

To samo można powiedzieć zresztą o naszym technologicznym poletku. Czy ktoś np. może mi powiedzieć, czy jest jakikolwiek inny powód, dla którego istnieją tzw. B-Brandy, oprócz tego, że mogą?

Wiem, wiem - tak działa wolny rynek. Każdy średnio rozgarnięty człowiek z drygiem do interesów może wybrać sobie produkt z katalogu z Shenzen, nakleić na niego własne logo i sprzedawać. Robią to i mali, i duzi gracze; w ostatnim czasie jeden z większych polskich dystrybutorów wypuścił na rynek własne smartwatche… różniące się dokładnie NICZYM od 15 innych modeli różnych producentów. Ale produkt tani, więc pewnie się sprzeda. Inny producent smartwatchy z kolei ma w swoim portfolio zegarki łudząco przypominające kultowe G-Shocki. Wygląd zmieniono tylko na tyle, by przypadkiem urząd patentowy się nie przyczepił. Bum, niska cena, znajomy wygląd, jest profit.

 class="wp-image-1724220"
Old cellphones and battery - Electronic waste concept

A ludzie dają się na to łapać, bo - mówiąc wprost - konsumentów zarabiających najniższą krajową nie stać na kupowanie drogich, markowych smartwatchy. Szukają więc czegoś w obrębie swoich możliwości ekonomicznych, zaś tego typu b-brandy bezlitośnie to wykorzystują.

I nie, to wcale nie jest argument za istnieniem b-brandów; bo w cenie wspomnianych zegarków firmy krzak można kupić bardzo dobry, dopracowany produkt renomowanego producenta, za którym stoi jakieś R&D, który został porządnie przetestowany i oferuje klientowi wartość dodaną. Tyle że nieświadomy konsument może nigdy do niego nie dotrzeć, bo np. szukając smartwatcha do 250 zł musi się najpierw przedrzeć przez zalew identycznie wyglądających urządzeń pięciu różnych „producentów”, zanim dotrze do 2-3 modeli, które naprawdę są warte zakupu.

Tym sposobem każdy może dziś produkować i sprzedawać elektronikę, tyle że jakość sprzętów tych firm-krzaków jest uniwersalnie niska. Jest więc wielokrotnie większa szansa, że kupując taki produkt bardzo szybko wyrzucimy go na śmietnik. Bo o wpływie środowiskowym produkcji i spedycji tego typu sprzętów już nawet nie wspominam.

I właśnie za takie firmy, za takich producentów powinni się zabierać politycy, tworząc nowe prawa, mające na celu ograniczenie plastikowego śmieciowiska i druzgocącego wpływu działalności człowieka na środowisko. A zaraz po nich zabrać się za gigantów przemysłu spożywczego, którzy są największymi śmieciarzami na planecie, a robią wszystko, by ciężar odpowiedzialności (np. za recycling plastikowych butelek) przenieść na konsumenta.

Nie zbawimy świata, kupując plastikową tandetę i elektronikę niewiadomego pochodzenia.

REKLAMA

Problem nadprodukcji plastiku i jego destruktywny wpływ na środowisko naturalne jest tak złożony, tak wielopoziomowy, że nawet nie będę się silił na próbę proponowania jakichś systemowych rozwiązań. Tu potrzeba tęgich umysłów i radykalnych zmian na każdym szczeblu naszej konsumpcyjnej drabinki. Takich jak np. uznanie plastiku za materiał toksyczny i ustanowienie planu jego całkowitej eliminacji, jak postanowiono w Kanadzie.

Wiem jednak tyle, że kupując śmieci u „Chińczyka” i dając zarobić firmom produkującym bezczelne kopie istniejących produktów tylko napędzamy tę beznadzieją spiralę. Możemy pić kawę fair trade, kupować eko banany i grzecznie wrzucać odpady do odpowiednich pojemników, ale jeśli nie opanujemy produkcji niepotrzebnych śmieci, to z całą pewnością nie opanujemy też ich utylizacji.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA