Kolega zapytał, czy warto kupić kosiarkę akumulatorową. Rzuciłem wszystko i poszedłem sprawdzić
Czego się nie robi dla znajomych z redakcji...
A było tak: kolega z jednej z naszych redakcji zdecydował się na przeprowadzkę z bloku do domu z ogrodem. Ogród, jak wiadomo, wymaga przynajmniej minimalnej troski w postaci koszenia trawi i może jeszcze przycinania krzaków. Zostałem więc - jako wieloletni posiadacz ogrodu - co wybrać: spalinową kosiarkę i akcesoria, czy może coś na prąd? Z doświadczenia wiedziałem niestety tylko tyle, że kosiarka spalinowa jest w porządku, ale jest ciężka, potrafi zadymić i wymaga regularnego serwisu. Z kolei elektryczna podkaszarka, którą miałem, była najbardziej znienawidzonym narzędziem ogrodowym, jakie kiedykolwiek miałem. Głównie przez wzgląd na fakt, że była zasilana z kabla i zawsze zabawa z podłączaniem, a potem próbami nie-zaplątania się w niego doprowadzały mnie do szału.
Zostawała więc opcja akumulatorowa, która do tej pory była dla mnie tajemnicą. Jak długo mogę pracować na jednym ładowaniu? Jak długo to się ładuje? Ile trzeba mieć akumulatorów? W sumie to może sam pozbyłbym się spalinowych sprzętów i zastąpił je elektrycznymi?
Na szczęście niedługo później znalazłem odpowiedzi na wszystkie moje pytania. I kolegi też.
Zdecydowanie pomógł w tym fakt, że akurat dotarła do mnie wyjątkowo okazała kolekcja sprzętów ogrodowych marki Karcher - kosiarka akumulatorowa, podkaszarka i nożyce do żywopłotu. Wszystko w wersjach akumulatorowych - żadnych kabli, żadnego dolewania benzyny. Wkładam akumulator (w tym przypadku - 36 V), wciskam guzik i zabieram się do pracy.
Całość pod względem terminu była dla mnie dodatkowo o tyle szczęśliwa, że mój ogródek (około 350-400 m2 trawnika) zdecydowanie wymagał po zimie kilku przynajmniej minimalnych zabiegów pielęgnacyjnych. Trawa zdążyła bowiem radośnie wyrosnąć już mniej więcej poza wysokość moich kostek i zdecydowanie nie wyglądało to dobrze.
Żywopłot od strony ulicy też wypadałoby przyciąć, bo... w sumie to nigdy nie był przycinany przesadnie dokładnie, a rośnie już od 20 lat.
Zabrałem się więc do pracy.
Na pierwszy ogień poszła kosiarka akumulatorowa Karcher LMO 36-46.
Pierwsze zaskoczenie - jeszcze w trakcie wyjmowania kosiarki z pudełka - ależ to jest lekkie w porównaniu do mojej starej, spalinowej kosiarki. Nie jest to może sprzęt wagi piórkowej (18,4 kg), ale bez problemów poradziłem sobie samodzielnie z wyjęciem jej z pudła, złożeniem (nie ma tego wiele) i wyprowadzeniem jej na ogródek. I nie - nie z każdym sprzętem jest to takie oczywiste.
Pozostały mi jeszcze dwie decyzje do podjęcia. Po pierwsze - który akumulator naładować najpierw. Do wyboru miałem wersję 2,5 Ah albo 5 Ah. Wybrałem tę większą i wpiąłem do szybkiej ładowarki dołączonej do zestawu. Według producenta ładowanie od 0 proc. powinno zająć trochę ponad 2 godziny, ale szczęśliwie akumulator nie był całkowicie rozładowany, więc nie musiałem czekać aż tyle.
Co przyjemne - każdy z akumulatorów ma spory wyświetlacz, na którym w trakcie pracy możemy sprawdzić poziom naładowania i pozostały, prognozowany czas pracy, natomiast podczas ładowania - poziom naładowania i pozostały czas ładowania. Sprytne.
Drugą decyzją było to, w co uzbroję kosiarkę i na jaki poziom chcę skosić trawę. W tej pierwszej kwestii miałem do wyboru albo pojemnik na trawę (55 litrów), albo wtyczkę do mulczowania. Biorąc pod uwagę długość trawy w moim ogrodzie, zdecydowałem się na bramkę numer 1.
Przy okazji kosiarka akumulatorowa Karcher ma bardzo prosty system monitorowania poziomu zapełnienia kosza - w postaci płytki na obudowie, której pozycja informuje nas o tym, czy kosić dalej, czy czas się zatrzymać i wyrzucić skoszoną trawę.
Wybrałem też losowy z 5 poziomów wysokości cięcia (przedział od 20 do 70 mm, szerokość cięcia - 46 cm) i ruszyłem przed siebie. Trochę niepewny, bo zastanawiałem się, czy na pewno wystarczy mi energii w akumulatorze, i czy na pewno kosiarka z napędem elektrycznym da sobie radę w moich warunkach.
Obawy okazały się bezpodstawne.
Jeśli chodzi o jakość i kulturę cięcia, to nie byłbym w stanie odróżnić pracy z kosiarką spalinową od pracy z kosiarką elektryczną. Testowana kosiarka bez problemu radziła sobie z każdym rodzajem trawy - niską i wysoką, gęstą i rzadką, a wjazd w krzaki czy gałązki kończył się rozdrobnieniem krzaków i gałązek bez większego wpływu na pracę urządzenia. Jeśli jednak ograniczałem się do trawy, to koszenie było równe i czyste, nawet przy samych krawędziach obszaru koszenia - aczkolwiek mój trawnik po zimie zdecydowanie wymaga poważniejszych zabiegów niż zwykłe koszenie.
Zasadnicza różnica tkwiła natomiast w ogólnej kulturze pracy. Elektryczna kosiarka jest po prostu zdecydowanie przyjemniejsza pod każdym względem. Po pierwsze - jest zdecydowanie cichsza. Swoje testy robiłem w trakcie weekendu i żaden z sąsiadów nie przyszedł ze skargą. Może i nie jest tak cicha, żeby można było z niej korzystać w środku nocy, ale różnica jest zdecydowanie słyszalna.
Poza tym mniej jest wszystkiego, czego można nie lubić w koszeniu zwykłą kosiarką - spalin (nie ma ich w ogóle) i wibracji (są zdecydowanie mniejsze). Dużo przyjemniejsze - przynajmniej w zestawieniu z moją kosiarką - jest też samo uruchamianie. Żadnego ciągnięcia za linkę - wkładamy klucz bezpieczeństwa, moduł z akumulatorem, wciskamy przyciski i jedziemy.
Gdybym miał jednak wybrać najlepszą funkcję w tej kosiarce, to byłby to Push Assist, czyli aktywowany dźwigienką napęd na tylne koło:
Początkowo planowałem napisać, że pozwoliłoby mi to przekonać żonę, żeby czasem sama pokosiła trawę, ale w trakcie kolejnych samodzielnych koszeń zmieniłem zdanie. Ta funkcja przydawała się nawet w moim przypadku - po prostu łatwiej było podjechać pod wzniesienia czy przepchnąć kosiarkę przez wyjątkowo oporny fragment trawnika.
A co do czasu pracy na jednym ładowaniu...
To według deklaracji producenta, z akumulatorem 2,5 Ah możemy skosić 325 m2, natomiast z 5 Ah - 650 m2. Ewentualnie czas pracy można podawać w minutach - odpowiednio 15 i 30 minut.
Sam zdecydowałem się na koszenie z większym akumulatorem i - co ciekawe - za pierwszym razem kosiłem przez więcej niż 30 minut, a i tak w akumulatorze pozostało jeszcze trochę energii. Czyli albo mam bardzo łagodny trawnik, albo deklaracje producenta są zachowawcze. Ale na wszelki wypadek trzymajmy się wersji producenta - maksymalnie 30 minut.
Początkowo byłem przekonany, że to zdecydowanie za krótki czas na mój trawnik. W praktyce jednak okazało się, że udało mi się w ten sposób najpierw skosić trawnik na wysoko, a potem jeszcze raz przejechać kosiarką, tym razem kosząc już na poziomie prawie najniższym. I tak - nadal pozostała mi energia w akumulatorze, z którą w sumie nie miałem już co robić - trzecie koszenie raczej nie miało sensu tego samego dnia.
Niestety nie wszędzie da się u mnie wjechać kosiarką.
W ruch poszła więc podkaszarka LTR 36-33 (z głowicą żyłkową). Również akumulatorowa i co istotne - zgodna z akumulatorem, który stosowany jest nie tylko w kosiarce, ale i w innych ogrodowych sprzętach marki Karcher. Czyli na dobrą sprawę mógłbym kupić jedno urządzenie z akumulatorem, a resztę bez - po czym tylko przekładać sobie moduł akumulatorowy pomiędzy poszczególnymi, potrzebnymi mi sprzętami. Biorąc pod uwagę, że akumulator to przeważnie najdroższa część sprzętów zasilanych w ten sposób - sensowna oferta.
W tym przypadku nie było już takiego szoku poznawczego, jak przy przejściu z kosiarki spalinowej na elektryczną - miałem w końcu podkaszarkę elektryczną, ale na kabel. Natomiast samo uwolnienie się od kabla było w tym przypadku rewelacyjnym doświadczeniem.
Rewelacyjne było - poza naprawdę potężną mocą cięcia - również to, że całość zaprojektowano nie tylko po to, żeby po prostu ściąć trawę. Zaprojektowaną ją też tak, żeby było nam wygodnie - z szerokim pasem, podtrzymującym kosiarkę i miękkim uchwytem.
Ale żeby nie było, że skupiłem się wyłącznie na komforcie użytkowania - w LTR 36-33 znajdziemy m.in. bezstopniowy system regulacji mocy koszenia - wystarczy mocniej docisnąć rączkę i już. Kosi się wszystko, absolutnie wszystko (średnica cięcia - 28-33 mm), więc warto uważać w trakcie pracy.
Jeśli natomiast chodzi o czas pracy na jednym ładowaniu, to tym razem zdecydowałem się skorzystać z mniejszego akumulatora - tego o pojemności 2,5 Ah. Według producenta starcza on na 35 minut ciągłej pracy i... w moim przypadku okazało się to aż nadto wystarczające.
A gdyby nawet tak nie było, to mógłbym tutaj zamontować wersję 5 Ah, która zapewniłaby dwukrotnie dłuższy czas cięcia bez konieczności zatrzymywania się na ładowanie.
Zostało mi już tylko zabrać się za żywopłot i krzaki w ogrodzie.
Zadanie było o tyle ciekawe, że nigdy w życiu nie miałem tego typu sprzętu w domu. Patrząc jednak na to, w jakim stopniu mój żywopłot wychodził już na ulicę - lepiej późno niż wcale.
W tym przypadku szczególnie przydatne okazały się trzy funkcje HGE 36-60. Po pierwsze - ma dwa tryby cięcia. Pierwszy przeznaczony jest do przycinania pielęgnacyjnego, natomiast drugi, mocniejszy - do przycinania bardziej zdziczałych żywopłotów i zarośli.
Oczywiście w moim przypadku uruchomiony został ten drugi tryb, który pozwolił nie tylko przycinać końcówki i miękkie części krzaków, ale też bez problemu radził sobie nawet z gałęziami. I co ważne - nie było tutaj żadnego irytującego przycinania się - wszystko było cięte za pierwszym razem i to bez większego wysiłku (sam sprzęt bez akumulatora ma masę 3,3 kg).
Drugim przydatnym gadżetem była ta pionowa listwa, którą widać na górnym zdjęciu - służy ona po prostu do zgarniania ściętych liści i gałęzi w taki sposób, żeby lądowały na ziemi, a nie na krzakach czy żywopłocie. Proste i skuteczne.
Trzeci plus daję za możliwość regulacji kąta cięcia, a raczej ustawienia płaszczyzny cięcia w stosunku do jednostki głównej. Nie użyłem tego przy pierwszym cięciu żywopłotu i taka praca była odrobinę męcząca. Natomiast po przestawieniu obrotu na 90 stopni, całość stała się banalnie prosta i wygodna - nie musiałem już nienaturalnie trzymać rąk i męczyć się przy pionowym przycinaniu.
W kwestii czasu pracy na jednym ładowaniu - według producenta jest to maksymalnie 85 minut przy akumulatorze 2,5 Ah i 170 minut przy 5 Ah. Jako że zabawa w przycinanie strasznie mi się spodobała, przez równą godzinę (i to w trybie mocniejszego cięcia) zużyłem 88 proc. energii z akumulatora. Czyli zapewne dałoby się bez problemu dociągnąć do deklarowanych przez producenta wartości, ale i tak już uznałem, że napracowałem się wystarczająco.
Czyli co, poleciłbym koledze zakup sprzętu do ogrodu z akumulatorami?
O ile jego ogród nie miałby monstrualnych rozmiarów - tak. W sumie to poleciłbym takie sprzęty nawet sobie, a wydawało mi się, że bez silnika spalinowego - przynajmniej w kwestii głównej kosiarki - nie ma to u mnie najmniejszej racji bytu. A gdyby kolega dalej miał wątpliwości, poleciłbym mu pożyczenie jakiejkolwiek kosiarki i zmierzenie faktycznego czasu koszenia. Pewnie mógłby się całkiem zdziwić, szczególnie że czasem podczas koszenia wydaje nam się, że trwa ono wieki, a tak naprawdę minęło ledwie 20 minut. W moim przypadku właśnie tak było.
Poza tym naprawdę trudno znaleźć mi jakiekolwiek wady takiego rozwiązania. Jest ciszej, przyjemniej, mniej wibracji, a do tego sprzęty, które trafiły do mnie na testy, były świetnie wykonane pod kątem regularnej, domowo-ogrodowej pracy na weekend. A że trzeba ładować akumulator? Ładuję już codziennie tyle urządzeń, że jedna dodatkowa ładowarka w domu mi nie zaszkodzi - tym bardziej, jeśli dzięki niej będę mógł zrezygnować z przedłużaczy i/lub kanistra z benzyną.
* Materiał powstał we współpracy z marką Karcher.