Wielka Pacyficzna Plama Śmieci doskonale obrazuje nasze patologiczne podejście do środowiska
Słyszeliście o Wielkiej Pacyficznej Plamie Śmieci? To takie morskie wysypisko, które rozrosło się do tego stopnia, że doczekało się własnej nazwy pisanej wielkimi literami. Pewien młody człowiek chciał ją posprzątać. Plan się jednak nie powiódł.
Mowa o projekcie Ocean Cleanup, w ramach którego pewien pomysłowy młody Holender wymyślił, że przy niewielkim nakładzie środków, większość śmieci dryfujących swobodnie na powierzchni oceanu możnaby… zholować do brzegu.
Wielka Pacyficzna Plama Śmieci nie poddała się tak łatwo
Plan polegał na umieszczeniu w pobliżu tego nielegalnego wysypiska dużej wypełnionej powietrzem podkowy, która samoczynnie zgarniałaby śmieci do środka. Po kilku dniach takiego dryfowania można by przypłynąć po nią statkiem, złapane w pułapkę śmieci przetransportować na wysypisko, wrócić na morze i ponownie ją tam zostawić. Ta bardzo pomysłowa koncepcja okazała się być jednak niewypałem. Po kilku dniach dmuchana podkowa okazała się całkowicie pusta. Nikt za bardzo nie przejął się niepowodzeniem tego projektu.
Ta sytuacja doskonale podsumowuje nasze podejście do globalnej ochrony środowiska
Jak myślicie, czy Ocean Clean Up Project był akcją zorganizowaną przez ONZ? A może Unię Europejską? A może sfinansowały ją państwa, które podpisały się pod Porozumieniem Paryskim (z którego nota bene nic wielkiego jak dotąd nie wynikło)? Nie. Projekt został sfinansowany w głównej mierze dzięki prywatnym dotacjom na fundację The Ocean Cleanup, założoną przez 24-letniego holendra Boyana Slata. Tak, tylko Slat postanowił coś z tym zrobić. I tak, nie wyszło mu, ale nawet nie śmiem z tego żartować. Wszyscy oprócz Slata udają bowiem, że problem Wielkiej Pacyficznej Plamie Śmieci nie istnieje.
Zamiast tego zrealizujemy kolejną kampanię społecznościową, w której losowi celebryci będą z dumą opowiadali o tym, jak udało im się zerwać z piciem przez plastikowe słomki i kolejny raz będziemy mogli odetchnąć z ulgą. A potem wybrać się na zakupy do supermarketu i przynieść stamtąd kilkanaście kolejnych plastikowych opakowań i torebek, bo przecież inaczej się nie da.
To tylko wierzchołek góry lodowej plastikowej
Już teraz na dnie oceanów znajduje się ok. 400 mln ton plastikowych śmieci. Dla lepszego zobrazowania sytuacji - miliard dorosłych słoni waży mniej więcej tyle samo, jednak jeśli chodzi o powierzchnię samego wysypiska, to jest ona dwukrotnie większa od stanu Texas. Wiadomość o ogromnej ilości plastikowych śmieci zalegających na dnie oceanów staje się jeszcze gorsza, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że rozkładają się one do postaci plastikowych mikrokulek.
Odbywa się to w następujący sposób - duże fragmenty plastikowych opakowań i innych śmieci stają się kruche pod wpływem promieniowania UV, a następnie są rozdrabniane przez fale i duże stworzenia morskie. Taki mikroplastik do złudzenia przypomina plankton, co oczywiście sprawia, że dieta wielu morskich stworzeń wzbogaciła się o ten produkt naszej cywilizacji. W ekstremalnych przypadkach taki dodatek do diety kończy się śmiercią zwierząt. Naukowcy twierdzą, że takie mikro cząsteczki plastiku są w stanie zablokować np. ich przewody pokarmowe, co prowadzi oczywiście do śmierci z głodu.
Co więcej, te plastikowe mikrokulki do złudzenia przypominają kryształki soli morskiej, która służy nam do przyprawiania potraw. Co z tego wynika? To, że sól dostępna w Europie, w tym w Polsce od jakiegoś czasu zawiera plastikową domieszkę. Smacznego.
Uparcie ignorujemy coraz większe problemy związane z ekosystemem naszej planety.
Plastikowa hipokryzja towarzysząca naszemu konsumpcjonizmowi jest tak ogromna, że osobiście nie wierzę, w jakiekolwiek skuteczne zmiany naszego podejścia. Morskie wysypisko śmieci stale się powiększa? No cóż, przecież i tak nikt nie jeździ tam na wakacje, więc kogo to obchodzi? Będzie się powiększać, wielkie mi co.
Jeśli dysponujemy odpowiednim poczuciem humoru, cała sytuacja może wydać nam się całkiem śmieszna. Spójrzcie - oto nasza cywilizacja, która za oczywistość uznaje takie rzeczy jak satelitarna komunikacja, inżynieria genetyczna i korzystanie z algorytmów sztucznej inteligencji. Homo-sapiens. Ludzie rozumni.
Mając ogromną (i stale powiększającą się) wiedzę o procesach, które mają wielki wpływ na ekosystem naszej planety, nadal staramy się ją ignorować i - co bardziej niewygodne - sprawy zamiatać pod dywan. Dosłownie. Pomysł na napompowanie ogromnych balonów nadmiarem dwutlenku węgla i umieszczenie ich na dnie oceanu zaproponowany przez Steve'a Goldthorpe'a zaczyna wydawać się coraz bardziej racjonalnym rozwiązaniem.
Podobnie szalonym pomysłem na walkę z ocieplaniem się naszego klimatu jest projekt naukowców z Uniwersytetu Harwarda dotyczący geoinżynierii solarnej. Chodzi o wyemitowanie odpowiednio dużej dawki gazów do naszej atmosfery, które zatrzymałyby część promieniowania podczerwonego. Krótko mówiąc - naukowcy szukają wielkich okularów słonecznych dla ziemskiej atmosfery, czegoś w stylu erupcji Eyjafjallajökull, tylko mniej kłopotliwego dla samolotów.
W marcu ten projekt został skrytykowany przez ekspertów ONZ ds. zmian klimatu. Biorąc jednak pod uwagę nasze znikome zaangażowanie, jeśli chodzi o redukcję emisji gazów cieplarnianych do atmosfery, za kilka lat możemy uznać, że to całkiem sensowny plan.
Takich szalonych pomysłów będzie coraz więcej.
Nasze podejście do ochrony środowiska można nazwać patologicznym. Większość polityków nadal trywializuje postępujący proces zmian klimatycznych. Część z nich doskonale zdaje sobie zresztą sprawę, że zrealizowanie postanowień przedstawionych m.in. na szczycie klimatycznym w Paryżu, wpędziłoby światową gospodarkę w długi i bolesny okres recesji.
Żaden rozwinięty kraj, który korzysta obecnie z węgla, nie może sobie po prostu pozwolić ot tak sobie na zrezygnowanie z tego surowca. Nie mówię tu tylko o Polsce. Nasi niemieccy sąsiedzi zużywają jeszcze więcej tego surowca; o Chinach, czy Stanach Zjednoczonych nawet nie wspominam.
Dlatego szukamy jak najprostszego rozwiązania, które w dodatku nie wymagałoby zbyt wiele wysiłku. Ot, rozpylmy nad Ziemią kilkaset ton jakiegoś magicznego gazu, który w cudowny sposób osłoni naszą planetę przed globalnym ociepleniem. Albo zamiećmy nadmiar dwutlenku węgla pod dywan.
Cokolwiek, byle za bardzo nie zmieniać obecnych zależności w gospodarce, bo stracimy na tym ogromne pieniądze. A rosnące problemy z klimatem i zanieczyszczeniem naszej planety? No cóż, niech martwią się nimi kolejne pokolenia.
Przecież nam też nie było łatwo.