REKLAMA

Wstyd mi, że po informacji o wycieku danych z Google+ uśmiechnąłem się, zamiast złapać się za głowę

Coś złego dzieje się z nami, skoro na informacje o kolejnych wyciekach danych reagujemy obojętnością.

09.10.2018 08.30
Wyciek z Google+ pokazuje, jak bardzo nie dbamy o swoje dane
REKLAMA
REKLAMA

Bieżący rok pokazał dobitnie, że nasze dane to kiepsko chroniona waluta. W marcu wybuchła afera Cambridge Analytica, która obnażyła mechanizmy Facebooka. Na początku wydawało się nawet, że skandal poważnie wstrząśnie branżą. Mark Zuckerberg został wezwany przed senackie komisje, przesłuchali go również przedstawiciele Parlamentu Europejskiego. Oprócz tego wraz z Sheryl Sandberg odbył swoiste tournée po stacjach telewizyjnych i innych mediach, gdzie najczęściej powtarzanym słowem było „przepraszam”.

I co? I nic!

Już kilka tygodni po aferze widać było, że nie wpłynie ona znacznie na pozycję Facebooka, a przynajmniej nie krótkoterminowo. Choć pojawiło się w mediach wiele tekstów, w których branża wyrażała przeciwne oczekiwania, serwis pokazał dane, z których wynikało, że liczba użytkowników nadal rośnie. Przychody również. Po drugim kwartale, co prawda słychać było głosy narzekania na dynamikę wzrostu użytkowników i przychodów, ale trudno połączyć jej spadek z wydarzeniami wokół Cambridge Analytica.

Od afery do afery.

Tematem aplikacji oferującej quizy i dostępu do danych również tych użytkowników, którzy z niej nie korzystali żyły przez wiele tygodni wszystkie media technologiczne. Również na naszych łamach relacjonowaliśmy aferę. Robiliśmy to, obserwując jednocześnie niewielkie zainteresowanie czytelników. W zasadzie od początku było wiadomo, że użytkownicy Facebooka nie bardzo rozumieją, na czym cały skandal polega i żyli w błogim poczuciu, że ich ten temat nie dotyczy.

Afera zdążyła już przyschnąć, a w międzyczasie pojawiały się pomniejsze skandaliki związane z Facebookiem. Większym uderzeniem było ujawnienie luki bezpieczeństwa, która dotyczyła, jak podał serwis, 50 mln kont. Potencjalnym słabym punktem była funkcja podglądu profilu oczyma innych użytkowników. Taka możliwość pozwala zobaczyć, co widzą inni, gdy przeglądają nasz profil.

I co? I nic!

Google+, czyli śpij spokojnie, aniołeczku.

Google+ to serwis społecznościowy, który przez większość swojego istnienia wywoływał uśmiech politowania. Od dobrych paru lat w jego kontekście można było jedynie zadać pytanie: dlaczego ten twór jeszcze istnieje? Google prawdopodobnie również nie znał odpowiedzi, bo utrzymywał ten interes wiedząc, że nie ma on najmniejszych szans zaangażować użytkowników na poziomie Facebooka.

Z Google+ śmiano się, że jest jak Latający Holender, statek widmo. W przypływie sarkazmu mówiło się również, że to miejsce, gdzie można spotkać się z inteligentnymi ludźmi, na przykład z samym sobą. I owszem, należy oddać Google+, że zdobył grupę wiernych fanów, którzy traktowali ten serwis jako dobrą alternatywę dla Facebooka. Większość użytkowników jednak nie potrafiła się odnaleźć w tym miejscu z prostego powodu: nie znajdowała w nim... swoich znajomych.

Dane 496 951 użytkowników Google+ dostały się w niepowołane ręce - taka bomba wybuchła wczoraj, dzięki dziennikarzom Wall Street Journal.

Pozwólcie, że w tym miejscu uderzę się w pierś. Słyszycie właśnie odgłos uderzenia zaciśniętą dłonią w klatkę piersiową i wypowiedziane półgłosem „mea culpa”? W ten pokutny nastrój wprawiła mnie z rana prosta refleksja, że informacja o wycieku danych pół miliona osób, nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Żadnego!

Gdy przeczytałem newsa, uśmiechnąłem się nawet pod nosem, widząc wreszcie w całej okazałości gwóźdź do trumny Google+, tworu sztucznie podtrzymywanego przy życiu od lat.

Wyciek wyciekowi nierówny.

Gdy uświadomiłem sobie, że afera wokół Google+ zupełnie mnie nie rusza, poczułem lekki wyrzut sumienia, który wkrótce zamienił się w coś większego. Bo przecież nie mamy do czynienia z małą firemką, która zatrudnia amatorów. Oto gigant, dominator rynku, a w kilku obszarach wręcz monopolista, zataił informację o wycieku. Co gorsza podejrzewa się, że Google+ był dziurawy już w 2015 r.

I co? I nic! To znaczy, nie do końca nic, bo Google znalazł wreszcie dobry powód, by zamknąć serwis. Stanie się to w ciągu 10 miesięcy. Tyle będą mieli najzagorzalsi fani G+, by znaleźć alternatywę lub na zawsze pogodzić się ze stratą. Ale tak naprawdę sedno problemu pozostaje nierozwiązane.

Nie dostajemy nic za darmo, nasze dane są walutą.

Pisałem to wielokrotnie, powtórzę po raz kolejny. Oferując swoje usługi giganci twierdzą, że są one darmowe. Rzeczywiście najczęściej nie płacimy za nie gotówką. Zamiast tego przekazujemy wiele danych na swój temat. Danych, które stały się naszą walutą i zapłatą. Elementem tego interesu jest zgoda na to, by te informacje zostały wykorzystane do profilowania w reklamie.

Podczas przesłuchań przed amerykańskimi komisjami senackimi Mark Zuckerberg tłumaczył, że personalizacja reklamy to tak naprawdę dobro dla użytkownika. Ma on bowiem dostawać zindywidualizowany przekaz oparty przez algorytmy o jego potrzeby. Stanie się to zamiast przypadkowych reklam. Takie stawianie sprawy jest przewrotne, bo celowo zapomina się w tej narracji o tym, że to użytkownik karmi algorytmy. Płaci swoimi danymi w gruncie rzeczy podwójnie: za dostęp do serwisu i owe dobrodziejstwo, jakim ma być zdaniem Zuckerberga spersonalizowany przekaz reklamowy.

Kolejne afery wywołują w nas znieczulicę.

Bombardowani informacjami o wojnach, katastrofach, wypadkach czy aktach terroru, znieczuliliśmy się w odruchu samoobronnym. Być może źle świadczy to o naszej kondycji moralnej, ale coraz rzadziej reagujemy choćby znikomym zainteresowaniem na tego typu doniesienia, jeżeli nie dotyczą zamieszkiwanego przez nas rejonu świata. Podobnie wygląda sprawa wszelkich wycieków danych. Bardzo często naszych danych. I nie mówię tu o sytuacji, gdy to my byliśmy niefrasobliwi, korzystając z hasła 12345678 w mało znanym serwisie X, ale o błędach bezpieczeństwa po stronie gigantów.

Dlaczego tak się dzieje? Bo nie szanujemy swoich danych. Uważamy, że nic się nie stanie, jeżeli wpadną w niepowołane ręce. Zapominamy, że w cyfrowym świecie nawet na podstawie niewielkiej liczby informacji można zbudować złożony profil. I wykorzystać do niecnych celów.

REKLAMA

Nie trzeba snuć dystopijnych wizji rodem z Orwella, by zobaczyć zagrożenia. Żyjemy, póki co, we w miarę stabilnych czasach dla naszej części świata i nie musimy myśleć, że nasze nazwisko mogłoby się znaleźć na liście proskrypcyjnej. Sam jednak uderzam się ponownie w pierś, że bagatelizuję doniesienia, jak te związane z Google+.

Bagatelizuję, choć po tegorocznych aferach powinienem po prostu przestać ufać Google'owi czy Facebookowi. Giganci jednak dobrze wiedzą, że oferują produkty, które uzależniają. Często też ułatwiają życie - wystarczy przytoczyć choćby Mapy. Giganci nie muszą się martwić, że spadnie im włos z głowy, bo użytkownicy już wybrali: wygodę, prostotę, dostępność na wielu platformach. Wszystko to, czego nie dają niszowe rozwiązania.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA