Tania nawigacja, smartfon, czy... droższa nawigacja? Sprawdziłem, z czym najlepiej pojechać na wakacje
Czas spakować elektronikę na dłuższy wakacyjny wyjazd. Do torby wrzucamy oczywiście smartfona, słuchawki, sportowy zegarek, czytnik e-booków, może tablet, a potem... nawigację. Zaraz - nawigację? W 2018 roku? Postanowiłem sprawdzić, czy ma to jeszcze sens.
Okazja była o tyle ciekawa, że mogłem zrealizować nie tylko pojedynek smartfon kontra dedykowana nawigacja, ale i sprawdzić, czym różni się tanie i drogie urządzenie nawigacyjne od tego, co oferuje telefon.
Nie tak dawno temu miałem okazję testować bardzo niedrogą, bo kosztującą ok. 140-150 zł nawigację sprzedawaną w sklepach sieci Biedronka. Oferującą przy tym właściwie wszystko, czego można wymagać od tego typu urządzenia - spory ekran, aktualizację map, dedykowany uchwyt i kilka dodatkowych gadżetów.
Kilka tygodni temu trafił do mnie natomiast produkt bardziej renomowanej firmy - Mio. Model Spirit 7700 LM kosztuje ponad dwa razy więcej (399 zł) i potrafi... teoretycznie to samo. Jaki jest więc sens przepłacać?
Praktyka pokazała jednak, że różnice między tymi sprzętami są. I to spore.
Montujemy!
Sprzęt z Biedronki montuje się... normalnie. Przyssawka do szyby, szybka regulacja, na to wszystko urządzenie z nałożonym specjalnym uchwytem - i już. Trzyma się to całkiem nieźle, ale nie jest rozwiązaniem idealnym - żeby otwory montażowe spasowały się na tyle z prowadnicami, zapewniając tym samym pełną stabilność, trzeba użyć sporo siły, zachowując jednocześnie umiar. W przeciwnym przypadku albo oderwiemy uchwyt od szyby, albo rozregulujemy wcześniejsze ustawienia.
Mio natomiast wykorzystało zupełnie inny system. Uchwyt mocowany do bezpośrednio do szyby jest podobny, ale na jego koniec nakręcamy specjalną, magnetyczną głowicę. Samą nawigację wystarczy potem tylko do niej przyłożyć i można zacząć wybieranie trasy. Co ważne, choć w samochodzie z twardym zawieszeniem obawiałem się o to, że magnetyczny uchwyt nie zda egzaminu, ani razu nie musiałem zbierać nawigacji z podłogi. Ba, zestaw trzymał się nawet pewniej, niż klasyczne połączenie.
Plusa Mio Spirit 7700 LM dostaje też za rozmiar. Nawigacja z Biedronki jest spora sama w sobie, a dodatkowy uchwyt tylko zwiększa zasłanianą powierzchnię na szybie.
Smartfon trafił natomiast do mojego prywatnego uchwytu montowanego na nawiewach. Dlaczego akurat taka lokalizacja? Głównie po to, żeby po dłuższej jeździe nie parzył w kieszeni od ciągłego ładowania go podczas nawigowania.
Bonusowy punkt dla Mio za dodanie do zestawu ładowarki z dwoma wyjściami USB i odłączanym kablem microUSB. Niektórzy nadal stosują archaiczne i pasujące już tylko do ich nawigacji miniUSB, a tak, kiedy nie ładujemy nawigacji, możemy np. podładować smartfon. W domu przy synchronizacji też nie musiałem szukać zakurzonych kabli miniUSB.
Na co właściwie patrzymy?
Różnice między trzema sprzętami nawigacyjnymi są spore. Mój smartfon ma błyszczący wyświetlacz o przekątnej około 5,8" i zawrotną rozdzielczość, tania nawigacja ma matowe 7", natomiast Mio Spirit 7700 LM - zaledwie 5" (również matowe).
W trakcie jazdy szybko jednak okazuje się, że nieistotne jest to, ile pikseli i kolorów wyświetla urządzenie, a to jak to robi. I tak tania nawigacja, z największym ekranem, okazała się pod wieloma względami najsłabsza. Kąty widzenia były przeciętne, a cały zestaw trzeba było kilka razy przełożyć, bo padające na ekran słońce drastycznie zmniejszało czytelność.
W przypadku Spirita 7700 LM tego problemu nie było. Mocowany niemal zupełnie losowo nie wymagał ani razu (!) korekty ułożenia. Częściowo za taki stan rzeczy odpowiadał lepszej jakości ekran (wyższy kontrast), a częściowo skuteczniejsza matowa powłoka.
Telefon natomiast, jak to telefon - o ile umieścimy go w cieniu, nie powinniśmy mieć większych problemów.
Czego lepiej dotykać?
Dedykowane aplikacje wygrywają ze smartfonowymi zawsze jednym elementem - interfejsem. Wielkie ikony i ogromne klawiatury ułatwiają szybkie i wygodne wprowadzanie adresów czy ewentualne zmiany trasy.
iPhone z Google Maps w tej kategorii z oczywistych powodów przegrywa.
Tania nawigacja nie jest natomiast taka zła, ale lepiej przemyślane, konfigurowalne i mniej zagmatwane menu ma po prostu Mio. Ekran w droższym sprzęcie - czego można się domyślić - szybciej reaguje też na nasze komendy i precyzyjniej wychwytuje dotknięcia. Nic dziwnego, że w zestawie z MIO zabrakło rysika - jest po prostu zbędny (choć ekran trzeba wciskać trochę mocniej, niż ekran telefonu, ale można to robić np. w rękawiczkach).
Przed wyjazdem sprawdź mapy.
I tutaj zaczęły się schody. Moja tania nawigacja dotarła do mnie kilka miesięcy temu z adnotacją, że przez pewien czas mogę bez ograniczeń korzystać z aktualizacji map, dzięki czemu zawsze będę w stanie wyznaczyć najlepsze trasy.
Niestety deklaracje producenta boleśnie weryfikuje rzeczywistość. Aplikacji do pobierania map nie da się już właściwie znaleźć, a logowanie na stronie, która powinna zapewnić dostęp do map, po prostu nie działa. Nie ma, koniec, nie wiadomo, co się dzieje.
Tania nawigacja miejscami - tam, gdzie drogi nie były od miesięcy przebudowywane - radzi sobie więc z wyznaczaniem całkiem nieźle. Gorzej, że po pewnym czasie sama informuje, że mapy nie były aktualizowane od ponad 180 dni i powinienem wejść na stronę producenta, żeby pobrać nowe. Tyle że strona producenta nie działa. Jesteśmy więc skazani nie tylko na ubogie, ale i na dodatek nieaktualne mapy.
W Mio natomiast tego problemu nie ma. Po rozpakowaniu sprzętu z pudełka po prostu podłączam go do komputera z zainstalowaną aplikacją do jego obsługi (niestety brak wersji na macOS) i natychmiast jestem informowany o dostępności nowych map (TomTom, cztery aktualizacje w roku). Pobieram, instaluję, mogę jechać na urlop. Ba, mogę to zrobić teraz, za rok i za 10 lat - aktualizacje w Mio 7700 LM są bowiem ważne dożywotnio.
Google Maps natomiast nie tyle aktualizuje się co jakiś czas, co zawsze stara się być aktualne. Niestety czasem na dodanie informacji o ważnych drogach (S5, łącznik S8 w okolicach Łodzi) trzeba czekać miesiącami. A wydawałoby się, że to dedykowane nawigacje mają z tym problem...
Wybierz trasę.
Coś, czego nie lubię w taniej nawigacji najbardziej, zaraz po nieaktualnych mapach, to brak wyboru. Wpisujemy adres i to tyle - pojawia się ścieżka, którą mamy podążać. Nawet nie możemy wcześniej dokładnie sprawdzić, którędy będziemy jechać.
Mio Spirit 7700 LM realizuje to natomiast podobnie do Google Maps - dając od razu po wprowadzeniu adresu możliwość wyboru jednej z - i tutaj drobna różnica - czterech tras. Do wyboru jest droga najszybsza, ekonomiczna, najłatwiejsza i najkrótsza. Każda czytelnie oznaczona na mapie.
Przy czym, choć Google korzysta z danych online i teoretycznie zawsze pokaże najkrótszą i najszybszą trasę, to przeważnie zarówno dystanse, jak i czasy dotarcia na miejsce dla nawigacji telefonicznej i Mio (korzystającej m.in. z IQ Routes) były tożsame i pokrywały się z rzeczywistością. Tania nawigacja natomiast w swoim planowaniu była o wiele bardziej... szacunkowa i toporna.
Plus dla Mio i Google, ale mimo pozornego remisu to Mio zgarnia tutaj punkty z dwóch powodów. Po pierwsze możliwe jest przeprowadzenie symulacji trasy, co pozwala zapoznać się z nią jeszcze przed wyruszeniem z domu.
Po drugie Spirit 7700 LM umożliwia aktywację trybu Ciężarówka (Truck), gdzie planowana trasa dostosowywana jest m.in. do podanych przez nas wymiarów i masy naszego pojazdu. Jeśli poruszamy się więc ponadstandardowo ciężkim pojazdem (ciężarówka) albo długim (np. z przyczepą), lub przewozimy niebezpieczne materiały, z planu przejazdu wykluczone zostaną drogi, po których nie moglibyśmy jechać. Uwzględniona zostanie przy tym nie tylko wysokość (tunele, wiadukty), przewożone substancje, czy masa naszego środka transportu (mosty, etc.), ale i jego długość - nawigacja wyłączy z kalkulacji trasy pełne ostrych zakrętów, na których moglibyśmy się nie zmieścić.
Jeśli kiedyś wypożyczę kampera albo posłucham wewnętrznego głosu i kupię łódź, nie będę się długo zastanawiał, jakie urządzenie powinno trafić pod przednią szybę.
To ci powiem, tego nie.
Tym razem powód, dla którego nie korzystam z... Map Google - ograniczenia prędkości i informacje o fotoradarach. Nie chodzi nawet o to, że stale jeżdżę z nieprzyzwoicie wysoką prędkością - po prostu od czas do czasu lubię się upewnić, czy na pewno wszystko jest w porządku.
I Google Maps - czego nie potrafię zrozumieć do teraz - nie oferuje takiej opcji. W całym tym bogactwie informacji brakuje chociażby najmniejszej wzmianki o prędkości dopuszczalnej na danym odcinku, o fotoradarach (często umieszczonych w dziwnych miejscach) nie wspominając.
Nie oferuje tego też tania nawigacja. A nawet gdyby oferowała, istniałoby spore prawdopodobieństwo, że ograniczenia te byłyby nieaktualne w przypadku przebudowywanych dróg.
W 7700 LM taką opcją natomiast znajdziemy. Nie tylko informacja o ograniczeniu jest stale wyświetlana na ekranie nawigacji, ale też - o ile włączymy taką opcję - zostaniemy poinformowani dźwiękowo o przekroczeniu dozwolonej prędkości. Dlaczego tego nie robisz, Google?
To samo z fotoradarami. W Google Maps nie uświadczymy ich w ogóle. W Mio będziemy o nich informowani z odpowiednim wyprzedzeniem.
Mio dostaje też plusa za odczytywanie nazw większości ulic. O ile przy jeździe poza miastem ma to małe znaczenie, o tyle przy powolnym błądzeniu po nieznanym mieście potrafi to być bardzo przydatne.
Zmieniamy trasę.
Kilka razy podróżowałem drogami, które znam i próbowałem celowo zmylić któryś ze sprzętów nawigujących albo po prostu zmusić je do przekalkulowania trasy.
Tutaj tania nawigacja miała niestety - ze względu na najsłabsze podzespoły - najwięcej do roboty. Nie dość, że uporczywie trzymała się pierwotnej trasy, która w żaden sposób mi się już nie opłacała, to rekalkulacja trwała wyraźnie dłużej, niż na pozostałych urządzeniach. Nie minutami czy godzinami, ale było widać, który ze sprzętów jest budżetowy. Raz w trakcie testów zdarzyło się nawet, że tańszy sprzęt usilnie twierdził, że jestem kilkadziesiąt metrów dalej niż faktycznie stał mój samochód, błędnie wyznaczając przez to trasę i podając błędne początkowe wskazówki.
Różnicę było też widać w tempie odnajdywania lokalizacji przy pierwszym uruchomieniu, gdzie Mio i iPhone błyskawicznie odnajdywały się w terenie, natomiast trzecie urządzenie potrzebowało na to więcej czasu.
Mały minus Mio można przyznać za nieco wolniejsze niż iPhone X rysowanie momentami mapy naszej okolicy przy ręcznym przewijaniu ekranu. Ale też nie ma powodów, żeby przesadzać z krytyką - porównanie z aplikacją na telefonie kosztującym prawie 5 tys. zł daje dość oczywiste rezultaty.
Patrz w ekran.
Na nawigację w trakcie jazdy teoretycznie nie powinno się zerkać, ale w praktyce robi to każdy - szczególnie przed skomplikowanymi zjazdami czy skrzyżowaniami.
I tutaj też widać różnicę między tanią i nieaktualną nawigacją, a nawigacją droższą. W tej pierwszej mapa wygląda archaicznie i po prostu brzydko, a dodatkowego wsparcia podczas jazdy prawie nie ma, z wyjątkiem niezbyt pięknych i zbyt ogólnych, żółtych strzałek na mapie.
Mio rozpisuje natomiast każde większe skrzyżowanie i każdy autostradowy rozjazd, dodatkowo wyraźnie komunikując nam, której strony się trzymać. Przewaga nad Google? Mapy Google przy rozpisaniu skrzyżowań, rond czy większych skrzyżowań nie zawsze dokładnie odwzorowują je na informacyjnych miniaturkach. W Mio natomiast już na pierwszy rzut oka widać, gdzie należy jechać.
Dotarłeś do celu.
Kolejna rzecz, której braku nie rozumiem w Google Maps - miejsca parkingowe. Owszem, można wyznaczyć trasę z punktu A do parkingu w miejscu C przy planowanym miejscu docelowym B, ale całość musimy realizować ręcznie.
W Mio natomiast, kiedy zbliżymy się do celu, ikona na ekranie poinformuje, że możemy już zacząć polować na parking. Jedno kliknięcie i jesteśmy prowadzeni do miejsca postojowego.
Serio, to może być takie proste.
To jak, warto jeszcze kupować klasyczny sprzęt do nawigacji?
Sam jestem trochę zaskoczony własnymi wnioskami, ale jest sporo sensu w porządnym, dedykowanym urządzeniu do nawigacji. Na tyle sporo, że przez nadchodzący urlop (spędzony głównie w samochodzie) będę próbował poruszać się po Polsce z telefonem schowanym do kieszeni i nawigacją podwieszoną pod przednią szybą.
Zalet takiego rozwiązania jest dużo. Ekran lepiej przystosowany do nawigacji, lepiej prezentujący potrzebne dane i wygodniejsze w obsłudze menu. Brak problemów z nagrzewaniem się podczas długiej jazdy i ciągłego ładowania. Brak obaw o to, że jeśli zostawimy sprzęt w aucie i ktoś się na niego połasi, to stracimy tysiące złotych. Nie wspominając już o braku problemów z utratą nawigacji w momencie, kiedy np. ktoś chce coś sprawdzić na telefonie albo na nim pograć.
Ale żeby przekonać się o tym, że warto dać szansę dedykowanej nawigacji, trzeba wybrać właściwy sprzęt. Tanią nawigację musiałem do porównania odkopać spośród zakurzonych kartonów. Mio póki co trafi na dłużej do mojego samochodu i za kilka miesięcy napiszę, czy zostało na stałe.
Zresztą, jeśli na chwilę o nim zapomnę, to nawet po kilku latach będzie wystarczyło podłączyć je do komputera i będę miał pewność, że mapy będą idealnie świeże. Spory plus.