Nie potrafimy korzystać z Internetu, dlatego w szkołach powinny odbywać się lekcje rozpoznawania fake newsów
W Indiach fake newsy są tak poważnym problemem, iż tamtejsza oświata wprowadziła do niektórych szkół specjalne lekcje ich rozpoznawania. Szczerze? W Polsce też by się nam takie lekcje przydały.
Uczniowie indyjskiej placówki, na przykładach, przy wsparciu doświadczonych nauczycieli, uczą się rozpoznawać i reagować na nieprawdziwe informacje. W Indiach to ponoć prawdziwa plaga, rozprzestrzeniająca się głównie za pośrednictwem komunikatora WhatsApp. Ludzie masowo przekazują sobie nieprawdziwe informacje, co nie tylko sprawia, że można nimi relatywnie łatwo manipulować w złej woli, ale też po prostu… ogłupia społeczeństwo.
Czytając doniesienia o nowych zajęciach w indyjskich szkołach nie mogę się oprzeć refleksji, że takie lekcje są potrzebne na całym świecie. Także u nas, w Polsce.
Internet sprawił, że fałszywe informacje rozprzestrzeniają się z niespotykaną dotąd łatwością. Czy to pod postacią żartu, mema, celowej dezinformacji, czy po prostu złośliwego trollingu – fałsz i zakrzywianie rzeczywistości w Internecie atakuje nas ze wszystkich stron.
Giganci technologiczni stają na głowie, żeby walczyć z tym zalewem fałszu. Google proponuje mechanizmy weryfikacji prawdziwości informacji. Facebook nasyła na użytkowników armię moderatorów, która stara się zapanować nad tym chaosem.
W praktyce jednak fake newsy nadal przedostają się do opinii publicznej. A winni jesteśmy my sami.
Trzeba to powiedzieć wprost – nie potrafimy korzystać z Internetu. I czas, żeby ktoś nas tego nauczył.
Mówiąc „nas” nie mam oczywiście na myśli czytelników Spider’s Web, którzy – statystycznie rzecz ujmując – są w dużej mierze osobami świadomymi, dobrze znającymi sieciowy krajobraz. Mam na myśli „nas” jako społeczeństwo. Nawet rozglądając się po najbliższym otoczeniu w mediach społecznościowych, trudno nie odnieść wrażenia, że w Internecie zachowujemy się, wybaczcie brak lepszego słowa, jak kretyni.
Podajemy dalej informacje bezwartościowe i nieprawdziwe. Bezrefleksyjnie klikamy „udostępnij”, bo ktoś napisał, że powinniśmy to zrobić. W social media tracimy zdolność krytycznego myślenia, a potem zostaje tylko płacz i zgrzytanie zębów, gdy jak ostatnie głąby damy się nabrać na „iPhone’a w promocji za 1 Euro” albo konkurs pt. „w związku z dynamicznym rozwojem firmy, wylosujemy z naszych obserwujących pięć osób, którym za darmo wybudujemy dom” (obydwie historie są prawdziwe).
Dlatego tak istotna jest edukacja, która – przy obecnym kształcie Internetu – powinna zaczynać się już we wczesnych latach szkolnych i być obecna na wszystkich szczeblach edukacji. Od podstawówki aż po uniwersytety trzeciego wieku.
Łapię się za głowę, gdy słyszę, czego naucza się dziś na lekcjach informatyki (czy też „technologii informacyjnych”). Mówiąc krótko: nic się nie zmieniło. Gdy chodziłem 15 lat temu do podstawówki, uczyliśmy się dokładnie tych samych rzeczy. A przecież przez 15 lat w świecie technologii zmieniło się wszystko!
I naprawdę zachodzę w głowę, co musi się wydarzyć, żebyśmy dostrzegli konieczność zastąpienia lekcji obsługi komputera (co obecnie każde dziecko opanowuje w wieku pięciu lat, o ekranach dotykowych nie wspominając…) lekcjami poruszania się po Internecie.
Do jakiej katastrofy w naszym życiu społecznym musiałoby dojść, żeby obok nauki mechaniki działania technologii, prowadzona była równolegle nauka wyciągania samodzielnych wniosków i oceny treści, którą bombardują nas współczesne media? Może potrzebujemy wstrząsu porównywalnego z rosyjską manipulacją podczas wyborów w Stanach Zjednoczonych, by wreszcie zrozumieć, jakie konsekwencje rodzi internetowa bezmyślność?
Zdaję sobie sprawę, że czego jak czego, ale wyciągania samodzielnych wniosków to szkoła nie uczy, ale w tym jednym przypadku naprawdę powinniśmy zrobić wyjątek. Bo jeśli nie będziemy uczyć dzieci od najmłodszych lat wyciągać właściwych wniosków odnośnie tego, co widzą i klikają w Sieci, po latach ktoś inny wyciągnie za nie wnioski – takie, jakie będą akurat na rękę.
Chociaż osobiście uważam, że przydałby się nam od tego wręcz osobny przedmiot, to zdaję sobie sprawę, że system szkolnictwa tak nie działa. Może więc na początek zainspirujmy się Indiami? Zróbmy kilka zajęć w ramach „technologii informacyjnych”, dla odmiany faktycznie mających coś wspólnego z informacjami. Może zamiast marnowania godziny wychowawczej na czczą gadaninę, warto pogimnastykować mózgi młodzieży, często nieświadomej tego, na jakie sztuczki dają się nabrać?
Dobra nauka wymaga dobrych nauczycieli.
Ten idealistyczny obrazek niestety notorycznie rozwala mi w głowie jedna kwestia – brutalna rzeczywistość. A brutalna rzeczywistość jest niestety taka, że… nauczyciele są równie podatni na fake newsy i sieciowe bzdury jak uczniowie, których mieliby nauczyć ich rozpoznawania.
Wśród moich znajomych na Facebooku nie brakuje nauczycieli i wykładowców. I prawdę mówiąc, nierzadko łapię się za głowę, gdy widzę w co klikają i co udostępniają. Sam fakt, że to oglądam, o czymś świadczy – jeżeli nauczyciel klika w posty udostępniając je tym samym publicznie, to czego może nauczyć swoich uczniów?
Idąc tym samym tropem – jak rodzice mają nauczyć czegokolwiek swoje dzieci, skoro w Internecie oni sami zachowują się jak dzieci? Młodzi, starzy… wszyscy wpadamy w tę samą pułapkę i nie wyciągamy wniosków.
Na internetową perfidię nie ma mocnych. Linia podziału między faktem i fikcją zatarła się do tego stopnia, że nierzadko nawet doskonale wykształceni ludzie dają się złapać po złej stronie.
Ponoć czytanie nie czyni mądrym. A moim zdaniem, jednak czyni odrobinkę mądrzejszym.
Ostatnio za sprawą pewnej blogerki znów zrobiło się głośno na temat tego, czy czytanie książek sprawia, że jesteśmy mądrzejsi. W tym samym duchu w Wysokich Obcasach ukazał się wywiad, w którym Anda Rottenberg otwarcie wyzywa Polaków od analfabetów. Prawdę mówiąc, gotów jestem przyznać jej rację. Szczególnie mając żywo w pamięci ostatni raport o stanie czytelnictwa.
Oczywiście jak zwykle podnoszą się głosy, że czytanie samo w sobie nic nie znaczy. I owszem, przeczytanie 50 twarzy Greya i „zagryzienie” tego Super Expressem sprzyja co najwyżej rozwojowi komórek rakowych, a nie neuronów w mózgu. Ale już chwycenie do ręki dobrze napisanej, nawet popularnej książki, regularne czytanie dobrze napisanych dzienników i tygodników opinii, profesjonalnie prowadzonych internetowych serwisów – to najlepsza nauka filtrowania informacji.
Im więcej czytamy, tym lepiej czytamy. Nie da się temu zaprzeczyć. Głównym problemem w tym, że Polacy nie czytają, nie jest to, że omijają ich wybitne dzieła kultury, lecz to, że tracą zdolność czytania ze zrozumieniem. Nieużywany mięsień zanika. Tak samo jest z czytaniem.
Ktoś, kto w ciągu roku nie otworzy żadnej książki, nie sięgnie po żadną gazetę i zaczytuje się tylko w posty znajomych na Facebooku, ma bez porównania mniejsze szanse w starciu z fake newsami od tych, którzy regularnie czytają.
Pewnie, czytanie nie jest lekiem na całe zło, ale jeśli regularnie sięgamy po dobrze spisane i podane informacje z wiarygodnych źródeł, do tego konfrontujemy punkty widzenia (np. sięgając po tygodniki opinii preferujące różne strony polityczne), uczymy się odróżniać informację wartościową od bezwartościowej. Uczymy się też poddawać w wątpliwość niektóre tezy i weryfikować informacje, które wydają się nam podejrzane. Przepraszam, ale tego nie nauczy nikogo maraton seriali na Netfliksie czy oglądanie klocucha na YouTubie.
Czytanie poszerza też naszą wiedzę. Nawet jeśli jest to wiedza niepogłębiona, to im więcej informacji z różnych sfer życia liźniemy, tym mniej podatni będziemy na bzdury serwowane w memach i viralach, krążących notorycznie po Sieci.
To oczywiście wyidealizowany obrazek, ale bardzo bym chciał, żeby stawał się on rzeczywistością choćby w niewielkim stopniu.
Bo im częściej spoglądam na to, co niesie się echem po Internecie, tym bardziej rodzi się we mnie obawa, że jeśli nie zaczniemy uczyć się krytycznego spojrzenia na sieciowe rewelacje, to skończymy marnie.
To co, może jednak przemyślimy kwestię choć jednej lekcji poruszania się po Internecie w miesiącu?