Wystarczył mikroskopijny smartfon i już 2 mln zł na koncie. Szybko poszło wyciąganie kasy od internautów
Tęsknisz do czasów, kiedy telefony komórkowe mieściły się nawet w najciaśniejszej kieszeni spodni? Nie jesteś jedyny, co widać wyraźnie po spektakularnym sukcesie Jelly – najmniejszego smartfona z Androidem 7.0 i LTE. Sukcesie totalnie i bezsprzecznie… niezasłużonym.
Zbiórki społecznościowe nieraz już okazały się być idealną okazją dla cwanych przedsiębiorców, by wydoić naiwnych konsumentów. A jak zrobić to najłatwiej? Cóż, ostatnie „wielkie powroty” pokroju Nokii 3310 pokazały, że najprostszą drogą do serc i portfeli klientów jest nostalgia.
Tym razem do woreczka z rzewnymi wspomnieniami sięgnęła firma Unihertz, tworząc telefon, który – w teorii – ma zaoferować nowoczesne, smartfonowe doznania, w miniaturowym opakowaniu.
Dorzućmy do tego reklamowany, 3-dniowy czas pracy na jednym ładowaniu i już dziś, choć do końca zbiórki zostało jeszcze 29 dni, Jelly wsparło ponad 5000 osób, wpłacając twórcom ponad pół miliona dolarów.
Sęk w tym, że… Jelly nie ma do zaoferowania nic, prócz rozmiaru.
Jeżeli nie widać tego po suchej specyfikacji technicznej, widać to w jednym z pierwszych, przedpremierowych testów Jelly.
Prezentacja Michaela Fishera wyraźnie pokazuje, że Jelly od zwykłego „dumbphone’a” wyróżnia wyłącznie Android na pokładzie. Cała reszta doświadczeń jest taka sama. Czyli – mówiąc wprost – na dzisiejsze standardy fatalna.
Spójrzmy tylko na to, co oferuje Jelly: procesor 1,1 Ghz, 1 lub 2 GB RAM-u, 8 lub 16 GB pamięci flash, wyświetlacz LCD TFT (!!!) o przekątnej 2,45” i rozdzielczości… 240 x 432.
Tak, tak, wszystko rozumiem – jest przy tym śmiesznie tani i skierowany do osób, które nie potrzebują bajerów, nie traktują smartfona jako centrum multimediów, i nadal chcą korzystać z nowoczesnych aplikacji, streamingu czy serwisów Google’a. Dodatkowo oferuje łączność LTE, czego nie oferuje bodajże żaden „dumbphone”.
Tylko czy naprawdę niewielkie wymagania konsumenta muszą się wiązać z godzeniem się na tak ogromne kompromisy?
Co z tego, że Jelly zmieści się w kieszeni, skoro przy tak mizernej specyfikacji jego obsługa z biegiem czasu będzie coraz bardziej frustrująca?
Co z tego, że Jelly ma wbudowany GPS i nie zajmuje miejsca na naramiennej opasce w czasie treningu, skoro jest spora szansa, że akumulator 950 mAh nie wytrzyma dłuższego biegu z włączonym śledzeniem aktywności?
Co z tego, że można wygodnie obsłużyć telefon jedną ręką, skoro przy ekranie 2,45” wygodne będzie co najwyżej wybieranie numeru lub odbieranie połączenia?
O takich aspektach obsługi telefonu, jak chociażby aparat czy media społecznościowe, wolę nawet nie wspominać, bo wszelka konsumpcja lub tworzenie treści na Jelly po prostu mija się z celem.
A jednak ponad 5000 osób już teraz wpłaciło pieniądze na tę parodię smartfona, który – przynajmniej mnie – kojarzy się z tymi wszystkimi, udającymi konsole grami dla dzieci, które można kupić w sklepach z zabawkami za grosze. Tak samo Jelly udaje nowoczesny telefon, którym po prostu nie jest.
Skoro mowa o dzieciach… dla nich Jelly też się nie nadaje. Czy nam się to podoba, czy nie, najmłodsi korzystają z telefonu coraz intensywniej. Dla nich jest to bardziej przydatne narzędzie, niż komputer. Grają też w gry, a nawet te najprostsze albo nie zadziałają na Jelly w ogóle, albo nie będą sprawiać żadnej przyjemności na tym ekranie wielkości paznokcia.
Dla seniorów Jelly nadaje się jeszcze mniej. Bo nie dość, że będzie dla nich równie skomplikowany w obsłudze, co normalne smartfony, to jeszcze będzie tak malutki, że komfortowa obsługa urządzenia dla starszych ludzi będzie praktycznie niemożliwa.
Kim więc są ci, którzy kupili (i kupią) Jelly?
Wybaczcie ostre słowa, ale to po prostu ofiary zgrabnego i jednocześnie bezwzględnego marketingu. Mówiąc jeszcze bardziej dosadnie – naiwniacy, którzy dali się przekonać, że można zrobić tak maleńki smartfon bez większych kompromisów. Otóż nie, nie można. A przynajmniej nie w takiej formie, jak zrobiło to Jelly.
Chcecie idealny przykład malutkiego, ale wciąż nowoczesnego smartfona? Nie trzeba szukać dalej, niż iPhone SE. Przy 4-calowym ekranie ten smartfon nadal jest niewiele większy, niż komórki sprzed lat (a przy tym dużo od nich cieńszy), a nadal pozostaje jednym z najbardziej wydajnych i uniwersalnych telefonów na rynku.
Nawet w budżecie zbliżonym do Jelly można znaleźć nieco większe smartfony, które zaoferują znacznie więcej, niż to kickstarterowe maleństwo – chociażby Samsungi serii J, Moto E, czy LG serii K.
Tymczasem już 5000 osób (a założę się, że przez 29 dni do końca kampanii uzbiera się ich co najmniej drugie tyle) dało się omamić obietnicami marketerów Jelly i wydało odpowiednio 59 lub 79 dol. na telefon, z którego ani nie będą zadowoleni, ani też nikomu nie odsprzedadzą, bo dla przeciętnego użytkownika to po prostu kolejna, chińska firma-krzak. Ergo: 59 lub 79 dol. prosto w błoto.
A wszystko przez kilka sloganów pokroju „malutki, ale potężny”, „uruchomisz KAŻDĄ aplikację!”, kilka zdjęć słodko uśmiechających się nastolatków z Jelly w dłoni i kilka GIF-ów pokazujących, jak łatwo jest wsunąć telefonik w kieszeń lub opaskę fitnessową.
I zastanawia tylko jedno: czy cywilizacja zachodu upadła już tak nisko, że tysiące ludzi bezkrytycznie dają się nabrać na marketingowy bełkot, gdy tylko dosypać do niego szczyptę nostalgii za minionymi czasami? Jelly to hit. Podobnie jak nowa Nokia 3310. A jednak ani jedno, ani drugie nie ma nic do zaoferowania.
Wydawać by się mogło, że w 2017 roku społeczeństwo jest już dostatecznie wyedukowane, zarówno pod kątem technologicznym, jak i samozachowawczym (względem reklam), żeby unikać takich projektów jak Jelly niczym ognia. Szczególnie na Kickstarterze, gdzie przecież nikt nie trafia przypadkiem – kupienie tam czegokolwiek wymaga mimo wszystko odrobinki wiedzy i wysiłku.
Wygląda jednak na to, że… przed nami wciąż długa droga. A im więcej przekrętów pokroju Jelly odniesie sukces, tym trudniejsza i bardziej czasochłonna będzie praca u podstaw, którą jeszcze trzeba wykonać.