REKLAMA

Platformówka starej szkoły i potwór Frankensteina w jednym. The Last Guardian - recenzja Spider’s Web

Głównym przeciwnikiem The Last Guardian nie jest ani wyjątkowo potężny oponent, ani niezwykle wymyślna zagadka, ani przerażająco trudna sekwencja platformowa. Prawdziwy szwarccharakter tytułu oczekiwanego przez 9 długich lat to fatalna optymalizacja oraz nierówna warstwa wideo.

05.12.2016 15.06
Recenzja The Last Guardian - platformówka starej szkoły
REKLAMA
REKLAMA

The Last Guardian przeszło przez deweloperskie piekło. Po czymś takim ciężko o grę idealną.

Projekt twórców Shadow of the Colossus został zapowiedziany w 2009 roku, jeszcze na PlayStation 3. Od tamtego momentu wydarzyło się naprawdę wiele. Okazało się, że konsola Sony nie może sprostać artystycznej wizji głównego producenta. Jego studio się rozpadło, a premiera The Last Guardian była kilka razy przesuwana, po czym słuch o tytule zaginął.

Dzisiaj The Last Guardian wraca z zaświatów, jako „kwestia honoru” dla głównego producenta i Sony. Gra ostatecznie trafiła na inną platformę, była szlifowana przez inne studio, ale najważniejszy człowiek tego projektu - główny producent Ico oraz Shadow of the Colossus - pozostał na miejscu. Niestety, to nie wystarcza.

the-last-guardian-78 class="wp-image-532436"

Gra jest jak potwór Frankensteina, pozszywany z rozmaitych, zupełnie różnych kawałków.

Momentami tytuł wygląda obłędnie. Wystarczy jednak pograć kilka minut, aby z pięknej łąki przenieść się do fatalnie wyglądających katakumb. Ciekawa architektura przeplata się w The Last Guardian z assetami siłą wyciągniętymi z kodu dla PlayStation 3. To widać gołym okiem.

Dawno już nie grałem w tak nierówną wizualnie produkcję. Przez większość czasu towarzyszyła mi mgła, przykrywająca drugi i trzeci plan. Pozostałość sprytnej sztuczki oszczędzającej pamięć, stosowanej w erze PS3 i PS2, tutaj była jednak zupełnie niepotrzebna. Najlepiej świadczą o tym ostatnie sekwencje The Last Guardian, gdzie mgła… znika, a gracz po raz pierwszy może zobaczyć świat takim, jak powinien od samego początku.

the-last-guardian-84 class="wp-image-532435"

Czuć, po prostu czuć, jak obszary produkowane jeszcze na PlayStation 3 przenikają się z tymi na PlayStation 4. To naprawdę wyjątkowe, gdy archaiczna rozgrywka przeplata się z filmowymi, bardzo emocjonującymi elementami. Jak gdyby nad wszystkim wisiał duch Sony, mówiący „tutaj dodajmy jakiś hollywoodzki, oskryptowany moment, który pokażemy w zwiastunach, a potem wracajcie do swoich assetów z PS3”.

Jestem w stanie przeboleć połączenie światów PS3 i PS4 w jeden twór. Nie mogę za to wybaczyć fatalnej optymalizacji.

The Last Guardian momentami działa koszmarnie. Zdarzały się sytuacje, w których płynność gry w rozdzielczości 1080p spadała do… kilkunastu klatek! Rozgrywce towarzyszy permanentne szarpanie, duszenie się gry i gubienie fps-ów. W pełni płynne sekwencje należą do rzadkości. Naprawdę nie przesadzam.

Co gorsze, jeszcze mniej płynne doświadczenie jest odczuwalne na PlayStation 4 Pro. Grając w upscalowanym 4K, z włączonym wsparciem HDR, szarpanie staje się niemal permanentne. Nawet pomimo dwóch przedpremierowych aktualizacji, jakie trafiły do gry w ostatnich dniach. To karygodne, że posiadając PS4 Pro, musiałem wrócić do rozdzielczości 1080p, aby cieszyć się (nieco) bardziej komfortową rozgrywką.

the-last-guardian-41 class="wp-image-532439"

Od strony technicznej, The Last Guardian to koszmar. To potworek, będący efektem pracy różnych deweloperów nad projektem przygotowywanym pod różne konsole, złożonym w jedną, pogmatwaną całość. W tej grze nie ma jakiejś wyraźnej reguły. TLG może działać płynnie na otwartej przestrzeni ze spektakularnym widokiem, aby zaraz potem dostać czkawki w ciasnym, ciemnym korytarzu. Optymalizacja? Tutaj nie ma czegoś takiego.

Kapitalne jest za to to, że The Last Guardian to gra platformowa w starym, wymagającym stylu.

Gdy katujemy nowe odsłony Uncharted albo Tomb Raidera, sterowana przez nas postać jest wspierana przez system automatycznej kolizji, który pomaga doskoczyć do wystających półek i gzymsów. Kod gry działa w taki sposób, aby dopasować odległość do skoku, aby skorygować nasz tor lotu. Dzięki temu wszystko jest łatwe i przyjemnie, bez strachu o minięcie się w platformą.

Nie liczcie na takie udogodnienia w The Last Guardian. Chociaż również tutaj mamy asystenta kolizji, ten jest minimalny. Zamiast ułatwiać sprawę o metry, działa w obszarze centymetrów. Co za tym idzie, naprawdę możemy minąć się z wiszącym łańcuchem, o ile nie skoczymy idealnie w jego kierunku. Możemy spaść z cienkiej kładki, gdy nie idziemy idealnie prosto. Nie ma taryfy ulgowej.

the-last-guardian-98 class="wp-image-532428"

The Last Guardian przypomniał mi wspaniałe platformówki, jeszcze z okresu PS1 i PS2. Takie, które naprawdę wymagały zręczności. Które potrzebowały odpowiedniego rozbiegu, które wymuszały skakanie w ostatnim możliwym momencie. Stara szkoła, znana chociażby z pierwszych odsłon Tomb Raidera, jeszcze na PSX. The Last Guardian to właśnie lekki powrót do dawnych, bardziej wymagających standardów.

No i bardzo dobrze! Współcześnie istnieje zbyt wiele łatwych, prowadzących nas za rękę, asekurujących platformówek. TLG wymyka się temu trendowi, oferując prawdziwe wyzwanie i dając prawdziwą satysfakcję. Gdy doskoczymy do oddalonej, samotnej skalnej półki, mamy świadomość zwycięstwa, a nie tylko podróżowania po sznurku, z niewidzialnymi linami pilnującymi naszego komfortu i bezpieczeństwa. Wielki plus, który zostanie doceniony przez starszych graczy.

the-last-guardian-91 class="wp-image-532432"

Świetne są również zagadki. The Last Guardian sprawił, że musiałem uruchomić to, czego w grach nie używałem od dawna.

Chodzi o mózg. Produkcja na wyłączność dla PlayStation 4 w fantastyczny sposób balansuje poziomem trudności. Zagadki są na tyle trudne, że czasami utkniemy na dłużej, ale nigdy tak skomplikowane, aby na stałe odejść od gry. Idealny kompromis między wyzwaniem, a robieniem graczom pod górkę.

Złapałem się na tym, że nawet nie grając w TLG, zagadka na której utknąłem drążyła mi czaszkę. Myślałem nad rozwiązaniami siedząc w pracy. Aż nagle zapalała się nad moją głową lampka, a ja nie mogłem doczekać się powrotu do domu. Tam rzucałem się do konsoli, uruchamiałem grę i… eureka! Udało się. Z uśmiechem od ucha do ucha mogłem ruszać w dalszą przygodę, z wielkim Trico przy boku.

No właśnie, Trico… Najwyższy czas powiedzieć co nieco o samej bestii.

To ona jest największą gwiazdą The Last Guardian. Niestety, jak to z gwiazdami bywa, Trico to niezwykle kapryśne stworzenie. Chociaż do gry został zaimplementowany system sterowania kreaturą, nie liczcie na instrukcję użytkowania. Do wszystkiego będziecie musieli dojść sami, z minimalną pomocą ze strony gry. To jednocześnie frustrujące, jak i satysfakcjonujące.

Frustrujące, ponieważ Trico często zachowywał się jak głupia, uparta krowa. Albo kot, który ma w całkowitym poważaniu swojego właściciela. Monstrum nie reagowało na moje polecenia, obwąchiwało krzaki i beztrosko gapiło się w ścianę. Pomogło dopiero wyjście i ponowne wejście do pomieszczenia. Wtedy skrypt „zaskakiwał”, a wielka bestia budziła się z letargu.

the-last-guardian-96 class="wp-image-532431"

Satysfakcjonujące, ponieważ to wyjątkowe i przyjemne doświadczenie, widzieć, jak wielka kreatura ulega człowiekowi. Jak podlega naszym komendom, czasami przełamując własny strach. Jak uczy się sztuczek, na których nam zależy, by pchnąć akcję gry to przodu. Taka tresura, oparta na sumie wspólnych doświadczeń, to w grach wideo coś naprawdę oryginalnego i ciekawego.

Szkoda tylko, że świat The Last Guardian jest ewidentnie za mały dla Trico.

Wyobraźcie sobie, że gracie w Tomb Raidera, a głównej bohaterce towarzyszy tir. Pojazd musi się dostać wszędzie tam, gdzie Lara Croft. Teraz macie już rozeznanie, jak problematyczne może być podróżowanie razem z Trico. Zwłaszcza, gdy system poleceń dla bestii jest bardzo umowny, a skrypty lubią się zacinać, pozostawiając istotę samą sobie.

Trico męczy się w średnich i małych lokacjach, z jakich zbudowana jest gra. Wieki trwa, nim istota zawróci swoje cielsko w ciasnym (z jego perspektywy) korytarzu. Nim dobrze ustawi się do skoku. Nim przejdzie przez bramę. To wszystko długie chwile, w których gracz nie ma niczego do roboty, poza głaskaniem swojego towarzysza.

the-last-guardian-23 class="wp-image-532442"

The Last Guardian to trochę gra z cyklu „miejmy to już za sobą”.

Wydając ją, Sony na pewno poczuło, jak kamień spada im z serca. Sam również poczułem ten spadający kamień, gdy doczekałem się napisów końcowych. Byłem niezwykle ciekaw zakończenia, które okazało się… zaskakująco makabryczne i szokujące. Nie jestem stuprocentowo pewien, czy dobrze je zrozumiałem, ale jeżeli tak, to… brr, aż mam ciarki na plecach.

Gdy przeszedłem The Last Guardian, towarzyszyły mi dwa uczucia. Jednym z nich była satysfakcja. Produkcja dla PS4 to twór wymagający, zręcznościowy i zmuszający do myślenia. Pokonując go bez żadnych solucji, odwaliłeś kawał dobrej roboty. Następne uczucie to ulga. Jako wielbiciel platformówek, bawiłem się dobrze, momentami nie mogłem odejść od konsoli, ale fatalna optymalizacja, problemy techniczne i „oporny” Trico po prostu mnie wymęczyły.

Co się udało

  • Gra platformowa starej szkoły, która nie wybacza
  • Wymagające sekrety i bonusy
  • Satysfakcjonujące zagadki
  • Świetnie zbalansowany poziom trudności
  • Doskonały miks sekwencji zręcznościowych, logicznych i walk
  • Przepiękna, pełna detali figurka edycji kolekcjonerskiej

Co się nie udało

  • Nierówna, nudna, najczęściej brzydka warstwa wideo
  • Assety prosto z PS3
  • Skandalicznie zła optymalizacja
  • Na PS4 Pro działa gorzej niż w 1080p
  • Trico to "uparta krowa" która nie zawsze reaguje na polecenia
  • Brakuje bardziej czytelnego systemu podpowiedzi
  • Makabryczne zakończenie

Coś jest nie tak, gdy po pokonaniu gry czujesz, że potrzebujesz odpoczynku. Chociaż nie przeszedłem tytułu na sto procent, nie zebrałem wszystkich bonusów i nie odkryłem wszystkich sekretów, nie mam siły wracać do The Last Guardian. Na pewno nie przy tych problemach i takiej optymalizacji.

The Last Guardian to tytuł wyjątkowy, oryginalny i świetnie zbalansowany, ale „na jeden raz”. Do kupienia, przejścia i szybkiego sprzedania.

REKLAMA

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA