Technologiczny syndrom sztokholmski, czyli słodka niewola Google'a
Muszę się do czegoś przyznać. Potwornie boję się Google’a. A jednocześnie dopada mnie syndrom sztokholmski, bo nie potrafię nie kochać tego, co robi ten gigant, który tak naprawdę trzyma nas wszystkich na smyczy.
Jeszcze dwa lata temu nie znosiłem Androida. Szczerze. Z serca. Byłem wiernym użytkownikiem Windows Phone’a i - z wyjątkiem maila - raczej nie używałem ekosystemu Google’a. O wiele bliżej było mi do ekosystemu Microsoftu, niż do zaśmieconego, lagującego Androida i paskudnych aplikacji Google’a.
To zabawne, jak wiele się zmieniło w tak krótkim czasie. W tej chwili około 90% najczęściej używanych przeze mnie aplikacji na smartfonie (oczywiście z czystym Androidem, od Moto) to aplikacje Google’a. Mail? Nie wyobrażam sobie nic poza Inboxem. Kalendarz? Po śmierci Sunrise’a zastąpił go Kalendarz Google. Muzyka? Spotify wyleciał z hukiem kilka tygodni temu i na stałe zastąpiłem go Muzyką Google Play. Zdjęcia? Google Photos + Snapseed. I tak dalej, i tak dalej.
Wczoraj Google pokazał mi, że będzie mnie trzymał na jeszcze krótszej smyczy.
Nowe komunikatory, Allo i Duo, naprawdę przypadły mi do gustu. Podobnie jak pokazane dwa dni temu Google Spaces. Tak, tak, Google najpierw musi ogarnąć bałagan z komunikatorami w swoim systemie, ale nowe propozycje do krok w bardzo dobrym kierunku.
Android N będzie najbardziej dojrzałym zielonym robotem w historii, systemem kompletnym, na którego debiut na moim smartfonie nie mogę się już doczekać. Do tego wszystkie nowości „od środka”, jak chociażby Instant Apps, czyli uruchamianie części aplikacji bez jej instalowania na smartfonie.
Nie pasjonuje mnie VR, ale Daydream przykuł moją uwagę, zahipnotyzował wręcz.
I już w głowie liczę pieniądze, jakie muszę odłożyć na zegarek z nowym systemem Android Wear 2.0 i przegenialny Google Home. Tym ostatnim firma pokazuje swoją prawdziwą potęgę, którą jest czysta ilość posiadanych, gromadzonych informacji. Także tych na nasz temat. I to jest ten moment, kiedy zaczynam się czuć jak ta Szeherezada. Bo z jednej strony naprawdę uwielbiam to, co Google robi z elektroniką użytkową; jak bardzo realnie zmienia nasze życie i je ułatwia.
A z drugiej… cholernie się tego boję.
Google już teraz wie o nas znacznie więcej, niż chcielibyśmy przyznać. Ba, znacznie więcej, niż w ogóle zdajemy sobie sprawę! Każde słowo wpisane na klawiaturze Google, każde zdanie wprowadzone do wyszukiwarki i przeglądarki, historia zakupów, nasze osobiste upodobania i preferencje - to tylko wierzchołek góry lodowej tego, co wie o nas Google, oraz co potrafi z tą wiedzą zrobić.
Patrzę na możliwości Google Assistant i jestem zafascynowany. Ale i śmiertelnie przerażony, bo tej usłudze niebezpiecznie blisko do świata, który wykreowano w anime Psycho-Pass. Świata, w którym machine learning i sztuczna inteligencja są wszystkim; decydują o tym, kim zostaniesz, bo znają twoje predyspozycje zawodowe. Wiedzą lepiej, w jakim stanie jest twoja psychika, wykrywając niuanse w zachowaniu i zmianach biochemicznych. Ten świat to bardzo wygodne miejsce, ale też… niemalże pozbawione pierwiastka ludzkiego, żeby nie powiedzieć wprost, że nieludzkie.
Taki świat gotuje nam Google.
Stopniowo wznosi wokół nas mury więzienia i przykuwa do siebie łańcuchami rozlicznych udogodnień. Nie potrafię powiedzieć, żeby mi się te udogodnienia nie podobały, bo podobają mi się niezmiernie. Bo realnie zmieniają świat. Tyle tylko, że nieustannie mam z tyłu głowy pamięć o tym, że celem Google nie jest zmienianie świata. Celem Google, jak i każdej wielkiej korporacji, jest zarabianie pieniędzy. Świat zmieniają przy okazji, zgarniając gazyliony dolarów, prowadząc równolegle dziesiątki, setki projektów, obejmujących każdą dziedzinę technologii.
A ja się tym zmianom nie potrafię oprzeć. Fascynuje mnie przyszłość, która powstaje na naszych oczach. Widzieliście nagranie promujące Google Home? Tak, jesteśmy jeszcze o kilka lat od tej przyszłości, ale ona nastąpi. Takie urządzenie będzie centrum praktycznie każdego domu. A przecież to nic innego, jak dobrowolne wpuszczenie do domu szpiega, bo nie wierzę w to, że gigant nie wykorzysta szansy na zgromadzenie tak unikalnych danych, jak nasze najbardziej osobiste zachowanie, w zaciszu własnych czterech ścian.
I wtedy Google, ta niewyobrażalnie wielka korporacja, będzie wiedział o nas wszystko. I bez wątpienia to wykorzysta, w ten czy inny sposób. Tego procesu już nie da się zatrzymać. Gigant urósł do tego stopnia, że nie potrafię sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek zniknął z krajobrazu. Nie tylko tego technologicznego.
Upiorna wizja jednej korporacji sterującej światem jeszcze nigdy nie wydała mi się tak bliska, jak teraz. Cały problem w tym, że jeśli to Google miał by być tą korporacją, to nie potrafiłbym patrzeć na niego jako na oprawcę.
Bo dopieszczenie i zaawansowanie usług, oraz produktów, które gigant oferuje, za bardzo mi się podoba. I choć każda i każdy z nich jednocześnie mnie niewolą, to w tej chwili niewola wydaje się być zbyt słodka. Choć oczywiście taka nie jest.
Technologiczny syndrom sztokholmski.