REKLAMA

Pebble ma poważne kłopoty. Nic dziwnego, bo ich zegarki nie mają szans z konkurencją

Bardzo deprymujące wieści ze światka mobilnych technologii docierają do nas zza oceanu. Fale zwolnień przewalają się ostatnio przez wiele firm, a tym razem taka fala dotknęła startup Pebble, co dla mnie jest pokazem tego, że ten startup został przegoniony przez przyszłość, którą sam stworzył.

Pebble przegrywa z konkurencją. I nic dziwnego
REKLAMA
REKLAMA

Kiedy Pebble odpalał swoją pierwszą kampanię na Kickstarterze, momentalnie wyróżnił się spomiędzy konkurencyjnych smartwatchów nieporównywalnie większych producentów, takich jak Samsung, Sony czy LG. Doskonałym dowodem na to jest fakt, że kwota ponad 10 mln. dol. jaką wtedy zebrano nadal trzyma oryginalnego Pebble’a na podium największych Kickstarterowych zbiórek, wyprzedzona tylko przez jakąś śmieszną lodówkę i… nowszego Pebble Time.

Dwa spektakularne sukcesy na Kickstarterze to jednak za mało, jak się okazuje. Pebble w tym tygodniu zwolnił 40 osób, czyli 25% wszystkich swoich pracowników.

Pebble widzi przyszłość, ale może jej nie doczekać.

W wywiadzie dla Tech Insider CEO Pebble’a, Eric Migicovsky przyznał, że firma musi zacisnąć pasa i poruszać się do przodu bardzo ostrożnie, mając przed oczami raczej dalszą przyszłość i większy obrazek, niż szybkie zwycięstwa. To znamienna ostrożność, zwłaszcza że oprócz uzbierania 20 mln. dol. w 2015 na Pebble’a Time, firma pozyskała przez ostatnich kilka miesięcy kolejne 26 mln. dol. finansowania Venture Capital.

To - jak widać - nie wystarczyło, aby ten startup mógł dalej rozwinąć skrzydła. Zamiast tego firma zwalnia tempo, zwalnia pracowników i coś mi mówi, że kolejny zegarek Pebble’a również trafi najpierw na Kickstartera (w przeciwieństwie do ostatniego modelu Time Round, który pojawił się bez zbiórki społecznościowej).

Jaką wizję przyszłości ma CEO firmy? Cóż, jego wizja, o której mówi, że sięga dziesięć lat wprzód, nie jest zbyt oryginalna. Pebble ma teraz stawiać na... fitness i zdrowie.

Gdzieś już to słyszeliśmy.

Pierwsze kroki są już postawione. Od kilku miesięcy do portfolio aplikacji na Pebble’a dołączyła aplikacja Pebble Health, która mierzy kroki, pilnuje aktywności, etc. Typowe rzeczy. To jednak stanowczo za mało, aby w tej chwili przyciągnąć konsumenta aspektem fitnessowym, tym bardziej, że te zegarki nie posiadają nawet pulsometru.

Firmie potrzebny jest kolejny hit.

Nie zrozumcie mnie źle. Sam pisząc te słowa mam na nadgarstku zegarek Pebble Time i szczerze go lubię. Sęk w tym, że - realistycznie - on nie ma już praktycznie nic do zaoferowania na tle konkurencji. Jedyne, co wciąż go wyróżnia, to czas pracy na jednym ładowaniu, który wynosi 5-7 dni, nawet przy intensywnym strumieniu spływających powiadomień.

Pebble’a osacza konkurencja i autentycznie nie widzę dzisiaj dla firmy żadnego wyjścia z tej sytuacji. Firmie desperacko potrzebny jest nowy hit, ale co to niby miałoby być? Co miałby zaoferować? Nawet jeśli kolejna generacja Pebble zostanie wyposażona w pulsometr, ładniejszy ekran, może pojawi się więcej aplikacji, etc., to wciąż będzie to ledwie namiastka tego, co oferuje chociażby Apple Watch czy konkurencja z Android Wear. Już nie mówiąc o tym, że FtiBit, Garmin czy Suunto również nie śpią i pokazują urządzenia, które nie są już tylko zabawkami fitnessowych geeków, ale też zegarkami, z którymi można się pokazać na ulicy.

Co gorsza (dla Pebble’a, rzecz jasna), wygląda na to, że niedługo na rynku pojawi się więcej “pół-smartwatchów”, czyli zegarków analogowych ze smart-funkcjami, informowaniem o powiadomieniach, etc. Taki produkt od kilku lat oferuje firma Martian, a niedawno do gry wszedł również Fossil ze swoją serią Q, która niebawem rozszerzy się o kolejne modele.

Pebble znalazł się w położeniu bez wyjścia. Niegdyś był wielkim hitem, bo oferował więcej, niż rywale. Koronnym argumentem za zakupem Pebble’a jeszcze do niedawna była współpraca zarówno z Androidem, jak i iOS-em. Ten argument stracił jednak rację bytu, skoro nawet zegarki Android Wear mogą teraz połączyć się z iPhone’ami, a ptaszki ćwierkają, że niebawem ta sama funkcjonalność trafi do Samsunga Gear S2. Nawet argument ceny jakoś stracił na znaczeniu, bo chociaż Pebble jest znacznie tańszy od rywali, to oferuje też znacznie mniej.

W moim odczuciu startup zapomniał o tym, jak szybko ludzie przyzwyczajają się do dobrego. Przez blisko 3 lata udawało im się przeć do przodu trzymając się tego, że dłuższy czas pracy na jednym ładowaniu jest dla ludzi ważniejszy, niż przeładowanie funkcjami. Wyniki sprzedaży smartwatchów i zwolnienia w Pebble’u mówią jednak same za siebie - ludzie wybrali zegarki, które mają więcej możliwości, godząc się na kompromis konieczności ładowania ich codziennie, lub co dwa dni. I wcale się nie dziwię.

Powtórzę - bardzo lubię swojego Pebble’a. Ale gdy miałem okazję porównać z nim zegarki z Android Wear, bezlitośnie widać było wszystkie ułomności i braki tego produktu. Nie mówię, że ten stan rzeczy mi się podoba. Oczywistym jest też, że nie każdy potrzebuje tych wszystkich bajerów i to właśnie Pebble jest dla takich osób smartwatchem idealnym.

Jednak na tym rynku decyduje pieniądz, a konsumenci - jak widać - wolą go zostawiać u kogoś innego.

Jest też jeszcze jedna, możliwa przyczyna obecnej sytuacji. Na potwierdzenie tego potrzeba naturalnie więcej danych, ale nawet obserwując scenę technologiczną, pełną otwartych na nowości geeków, widać pewną tendencję - zgodnie dochodzimy do wniosku, że na dłuższą metę smartwatche… nie mają sensu. A przynajmniej nie w tej chwili, nie teraz.

Teraz są tylko zabawkami dla garstki gadżeciarzy i chociaż kolejni producenci zaczynają reklamować smartwatche jako produkty ze świata mody, to nadal jest to po prostu komputerek przytroczony do nadgarstka. Bywa użyteczny, ale na dłuższą metę jest zwyczajnie niepotrzebny.

I Pebble, który kiedyś niejako zapoczątkował boom na smartwatche, teraz - jako jedna z najmniejszych firm w stawce - jako pierwszy boleśnie odczuwa to, że boom przeminął.

REKLAMA

Czytaj również:

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA