Beta The Division spełniła zadanie – chcę biec do sklepu. Oto największe zalety i wady hitu Ubisoftu
The Division to dla mnie być albo nie być Ubisoftu. Znudzony kolejnymi odsłonami Assassin’s Creed, wyrzucanymi na półki sklepowe w tempie fabrycznego taśmociągu, zacząłem się zastanawiać, czy Francuzi potrafią jeszcze robić dobre, świeże, innowacyjne gry. Po spędzeniu całego dnia z betą The Division wiem, że mają moje pieniądze. Do ideału wiele brakuje, ale jest cholernie grywalnie.
Z The Division spędziłem kilka długich godzin, uczestnicząc w beta-testach na Xboksie One. Zdobyłem 7 poziomów doświadczenia, splądrowałem zrujnowany Manhattan, wspólnie z innymi graczami odbiłem szpital, skompletowałem niebieski zestaw pancerzy oraz zgubiłem się w tunelach metra. Prawdziwy pożeracz czasu, w którym zawsze jest coś do zrobienia. Po testach beta wiem jedno – kupuję! Chociaż nie obeszło się bez kilku wad i mankamentów.
The Division zawiodło mnie na kilku płaszczyznach:
Przede wszystkim – warstwa graficzna od strony technicznej. Nie chodzi mi ilość detali, gęstość zabudowy czy klimat, ale grafikę per se. Ta zdecydowanie odstaje od tego, co wdzieliśmy na pierwszych materiałach reklamowych. Budynki majaczące w oddali wydają się surowe i pozbawione detali. Rozdzielczość tekstur jest bardzo nierówna, jak gdyby każda przecznica Manhattanu była dla deweloperów osobnym wyzwaniem między płynnością i atrakcyjnością.
Gdy spojrzy się na zaśnieżoną ziemię pod nogami, czasami ma się wrażenie, że tekstury nie doczytały się do końca. Charakterystyczny efekt znany z konsolowej edycji Battlefielda i Battlefronta, który w grze Ubisoftu niestety nigdy nie ulega poprawie. Dodając do tego nijakie modele postaci niezależnych, które wałęsają się po ogarniętym chaosem Nowym Jorku, pierwsze wrażenie może wcale nie być powalające. Tylko ostrzegam!
Z drugiej strony, The Division zachwyca ilością detali oraz niesamowitym klimatem. Gra jest przepełniona drobiazgami, po których da się poznać świetnych architektów poziomów. Kruki nieustannie lądują na gzymsach budynków. W ciasnych szczelinach gromadami wędrują szczury. Przyklejone do latarni ogłoszenia powiewają pod wpływem wiatru, który równocześnie miota gazetami rozrzuconymi po ulicy.
The Division posiada niesamowicie szczegółowe lokacje. Liczba obiektów naniesionych na otwartym świat jest przytłaczająca. Wraki samochodów, drewniane palety, worki ze śmieciami, świąteczne ozdoby, para z kanałów, rozbite witryny sklepowe i wiele, wiele więcej – no po prostu rewelacja! Pieczołowitość, z jaką producenci starali się odtworzyć Manhattan, jednocześnie zamieniając miasto w groźne i dzikie miejsce, jest godna najwyższego uznania. Przy dyskusyjnym założeniu, że The Division to MMO, bardziej szczegółowej gry tego typu po prostu nie ma.
Niestety, mam wrażenie, że przepiękny i klimatyczny świat nie został w pełni wykorzystany. Rozumiem, że moc obliczeniowa konsol nie pozwala na to, żebyśmy mogli wejść do każdego nowojorskiego mieszkania, sklepu i knajpy. A na pewno nie bez losowo generowanych pomieszczeń i męczących ekranów ładowania. Mimo tego, wydaje mi się, że liczba miejsc, do których da się wejść, które można splądrować i zwiedzić, jest nieco zbyt mała.
Oczywiście to tylko wrażenia oparte na kilku sekcjach miasta, ze wszystkich kilkunastu. Ponadto część zamkniętych obiektów została zarezerwowana jako lokacje misji fabularnych. Trochę jednak szkoda, że większość akcji rozgrywa się na ulicach. Otoczenie jest piękne, ale po czasie chciałoby się zajrzeć komuś do lodówki i garażu, wzorem The Last of Us. Oczywiście natrafiłem na mieszkania, do których da się wejść (i ukradłem stamtąd ubrania, brawo ja!), ale wcale bym się nie obraził, gdyby było ich dwa razy więcej.
Na koniec trzeba nieco pomarudzić o zróżnicowaniu komputerowych przeciwników. The Division to gra, która posiada olbrzymią sekcję PvE, polegającą na wykonywaniu misji fabularnych, rozwiązywaniu dodatkowych zadań, rozbudowie bazy oraz eksploracji. Niestety, wszystko wskazuje na to, że podczas tej zabawy natrafimy na szybko powtarzających się przeciwników. Przez pierwsze pięć poziomów będziecie atakowani przez rabusiów z kapturami na głowach, wyposażonych w krótkie pistolety.
Zabawa zaczyna się w lokacjach od szóstego poziomu doświadczenia. Tam pojawiają się już ciężko opancerzeni bojownicy, miotacze koktajli Mołotowa czy wojacy z miotaczami płomieni, maszerujący prosto w stronę gracza. Tacy przeciwnicy budzą grozę i sprawiają, że czuć wyzwanie. Pojawia się adrenalina. Dla mnie to jednak wciąż za mało. Przydałoby się jeszcze większe zróżnicowanie.
Wiem, że scenarzyści The Division, pomimo tematu kwarantanny, wirusa i chorób, twardo stąpają po ziemi. Nie trzeba jednak zombie i kosmitów, aby wzbogacić szeregi oponentów. Po odgrodzonym od świata, popadającym w chaos Nowym Jorku mogłyby biegać na przykład sfory zdziczałych psów, głodujących i zdolnych rzucić się na człowieka. Albo obdarci i wychudzeni narkomani z szałem w oczach, którzy wbijają graczowi nóż w plecy, o ile nie podzielisz się apteczką. To by było coś!
Czas na *ochy* i *achy*. The Division kupuję w dniu premiery, głównie ze względu na:
Rewelacyjną mechanikę walki! Gra Ubisoftu łączy świat RPG, cyferek obrażeń i pasków doświadczenia z rasowym, mięsistym shooterem. Po kilku godzinach gry mogę napisać, że balans pomiędzy tymi dwoma wymiarami został dobrany po mistrzowsku. Oczywiście o ile nie macie nic przeciwko śmianiu się w twarz realizmowi. Z tej perspektywy The Division to czyste science-fiction.
Początkowo możecie być zdziwieni, że przeciwnik nie zawsze umiera od granatu rzuconego mu prosto pod nogi. Będziecie musieli szybko przyzwyczaić się, że headshot nie kończy życia oponenta, a jedynie dodaje pokaźną premię do zadawanych mu obrażeń. Kiedy już zrozumiecie, że mechanika The Division całymi garściami czerpie z papierowych gier Role Play, będziecie jednak pod wrażeniem, jak grywalną hybrydę wyprodukował Ubisoft.
Gdy w sieciowym shooterze chce się strzelać i strzelać, za sprawą świetnie zachowujących się broni i doszlifowanych mechanizmów rozgrywki, zawsze mówię, że gra „ma coś pod triggerem”. Coś, dzięki czemu chce się pociągać za spust. Właśnie tak jest z The Division. Systematyczne prowadzenie ognia w kierunku przeciwników i widok skracających się pasków życia nad ich głowami naprawdę wciąga. Zwłaszcza, gdy dodamy do tego szereg specjalnych zdolności, odblokowywanych wraz z postępami w grze.
W parze ze wciągającą walką idzie bardzo dobrze zbalansowany poziom trudności. The Division to jedna z tych gier, w których połowa sukcesu zależy od naszych wcześniejszych przygotowań. Jeżeli przed rozpoczęciem ataku zdobędziemy dogodną pozycję strzelecką, ulepszymy broń i skorzystamy z przewagi terenowej, będziemy strzelać do przeciwników jak do kaczek. W przeciwnym razie to oni zrobią z nas sito, niezależnie od poziomu doświadczenia.
W The Division łatwo zginąć. Wystarczy wychylić się spoza osłony na dosłownie kilka sekund. Podejście a'la Rambo nie zda się na wiele, z czego jestem bardzo zadowolony. Gra opiera się na chowaniu za osłonami terenowymi i posyłaniu krótkich, celnych serii w przeciwnika. Spokojnie, taktycznie, jednocześnie cały czas walcząc o to, aby nie dać się oflankować. Bardzo miła odmiana po Battlefieldzie i Call of Duty.
Eksploracja terenu wciąga jak bagno. W dodatku naprawdę się opłaca. The Division pęka w szwach od ukrytych skrzyń z ekwipunkiem, sekretnych przejść i ciasnych korytarzy. Warto rozglądać się dookoła i szukać trudnodostępnych miejsc. Po ich odnalezieniu gracz zostaje nagrodzony naprawdę dobrym sprzętem, który stanowi realną różnicę podczas wymiany ognia.
Świetne jest to, że gdy widzę jakąś drabinę, naprawdę mogę się po niej wspiąć. Mogę skakać po dachach budynków, schodzić do kanałów oraz błądzić tunelami metra. Chociaż gra cierpi na zbyt małą liczbę mieszkań i sklepów do splądrowania, nie oznacza to, że będziecie podróżować jedynie po nowojorskich drogach. Producenci robią co mogą, aby Manhattan był tak zróżnicowany, jak to tylko możliwe.
Eksploracja otwartego terenu w połączniu z przyjemną walką to świetna oferta na kilka pierwszych godzin. Miałem w nosie główny wątek fabularny i po prostu wziąłem się za zwiedzanie. Dzięki temu znalazłem mnóstwo zróżnicowanych broni oraz dodatkowe pancerze. Pomogłem kilku postaciom niezależnym, zgarnąłem sporo gotówki oraz natrafiłem na kilka znajdziek, przedstawiających scenki na moment przed wybuchem epidemii. Wsadzanie nosa w najciemniejsze kąty po prostu się opłaca.
Co bardzo ważne, the Division wydaje się być ciekawą grą również dla jednego, samotnego gracza. Pod względem rozgrywki, grze Ubisoftu najbliżej do świetnego, wciągającego, ale mocno już startego Destiny. Tyle tylko, że grając w futurystyczny, kosmiczny shooter samemu, skazywało się na niezwykle dołujące, monotonne doświadczenie. Myslałem, że z The Division będzie podobnie. Pomyliłem się.
W grę Ubisoftu nie tylko można grać samemu, ale daje to względną przyjemność. Oczywiście zawsze lepiej będzie się bawić w towarzystwie dwójki znajomych, rozmawiając przy okazji za pomocą czatu głosowego. Jeżeli jednak obawiałeś się, że produkcja Francuzów nie jest dla takiego samotnego wilka jak ty - warto zastanowić się dwa razy. Nie napiszę, że jest rewelacyjnie, ale na pewno znacznie lepiej, niż w Destiny.
Ubisoft nareszcie „dowiózł”. The Division nie zaliczył sromotnej porażki, o co najbardziej się obawiałem.
Gra Francuzów to relatywnie prosta mieszanka PvE, PvP i drużynowej eksploracji, obudowana klimatycznym światem i poważną otoczką w stylu Toma Clancy’ego. Zapewne nie spędzę z tą grą tylu godzin co z Diablo i Destiny, ale nie tego oczekiwałem. Liczyłem na solidny miks RPG z grą akcji i właśnie to dostałem. Jestem oczarowany stopniem grywalności i po prostu chcę więcej.
Nie mogę się doczekać, kiedy razem ze znajomymi położymy ręce na pełnej wersji i na długie dni zamienimy się w weteranów survivalu prosto z Manhattanu.