W takie wyniki Tesli jeszcze niedawno nikt by nie uwierzył. A niedługo mają być dziesięć razy lepsze
Kiedy na początku tego roku Tesla zadeklarowała, że planuje w ciągu najbliższych 12 miesięcy sprzedać 55 tys. aut, mało kto wierzył w te szacunki. Firma jednak jeszcze w maju 2015 utrzymywała, że jest w stanie spełnić te obietnice, dopiero w sierpniu obniżając wstępnie swoje prognozy. Ostatecznie nowych klientów było o kilka tysięcy mniej niż planowano, ale i tak Amerykanie mogą mówić o dobrym roku.
Dla przypomnienia, planem na rok 2015 początkowo było równo albo ponad 55 tys. nowych Tesli w rękach klientów. W sierpniu było to już „pomiędzy 50 a 55 tys.”, natomiast pod koniec roku już „pomiędzy 50 tys. a 52 tys.”.
Na tle największych koncernów samochodowych to wyniki raczej mało imponujące, ale trzeba spojrzeć też na to, jakie wyniki Tesla uzyskiwała w poprzednich latach. Przykładowo, w 2013 do garaży klientów wjechało niecałe 22,5 tys. modeli Tesli. Rok później było to już ponad 31,5 tys. (więcej, jeśli doliczyć te, których termin dostawy do klientów przeciągnął się na 2015). Teraz podniesiono poprzeczkę o więcej, niż wyniosła cała, roczna (!) sprzedaż dwa lata temu.
Trzeba też pamiętać o tym, że samochody Tesli - zarówno przez ich specyfikację, jak i cenę - mają raczej zerowe szanse na to, żeby sprzedawać się w takich nakładach, jak samochody napędzane klasycznymi silnikami spalinowymi. Najtańszy pojazd w gamie firmy, sedan S, kosztuje (bez zniżek) równo 70 tys. dol. To wielokrotnie więcej, niż życzą sobie za model wejściowy inne marki produkujące pojazdy z wyższej półki. Ba, to często cena dobrze wyposażonych aut z segmentu E, a dobrze „dopakowana” Tesla S to już równowartość naprawdę luksusowej limuzyny.
I jeśli na takiej zasadzie porównywać Teslę z konkurentami, to zdecydowanie bliżej jej np. do Maserati (Ghibli od 70,6 tys. dol.), niż np. do skali Mercedesa czy BMW, gdzie najtańsze modele można kupić już za około 30 tys. dol. Zresztą, chociażby w 2014 roku, Teslę dzieliło od Maserati „zaledwie” klika tysięcy sprzedanych egzemplarzy.
Ile więc ostatecznie udało się sprzedać Tesli tym razem?
Sporo więcej, niż rok temu. Do klientów wyjechało dokładnie 50 580 egzemplarzy Tesli, z czego aż 17 400 tylko w ciągu ostatniego kwartału (przewidywano pomiędzy 17 a 19 tys.). Tym samym nie tylko pobito rekord z całego poprzedniego roku, ale też analogicznego kwartału rok temu, kiedy sprzedano „zaledwie” 11 627 elektrycznych pojazdów tego producenta. Inwestorzy, pomimo rozbieżności w stosunku do planowanego, początkowo wyniku, i tak wydają się zadowoleni. Zresztą mają powody.
Po raz pierwszy Tesla przekroczyła bowiem magiczną barierę 50 tys. egzemplarzy sprzedanych w ciągu jednego roku, pokazując po raz kolejny ogromny potencjał na dalsze wzrosty. Tym bardziej, że z całą pewnością nie jest to koniec ambicji firmy Muska. W końcu już od dłuższego czasu wspomina się, że celem Tesli jest sprzedawanie rocznie… 500 tys. samochodów - dziesięciokrotnie więcej, niż udaje się to obecnie. I to nie za 10 czy 15 lat, a już w 2020 roku, co jest planem dużo bardziej ambitnym, niż te, które snują właściwie wszyscy pozostali gracze na rynku motoryzacyjnym.
Pomóc ma w tym m.in. oczywiście rozszerzona oferta modelowa. W tej chwili do dyspozycji kupujących oddawane są właściwie tylko dwa pojazdy w kilku różnych odmianach - Model S oraz obecny na rynku bardzo krótko Model X.
SUV Tesli nie miał zresztą zbyt wielkiego wpływu na ostatni, rekordowy kwartał firmy. Wśród ponad 17 tys. samochodów stanowił zaledwie 208 egzemplarzy. Producent nie ma jednak obaw co do przyszłości tego modelu, zapewniając, że taka sprzedaż jest zgodna z początkowymi możliwościami produkcyjnymi. W ostatnim tygodniu grudnia Tesla była już jednak w stanie produkować tygodniowo… aż 238 egzemplarzy Modelu X. A, biorąc pod uwagę zapotrzebowanie na auta tego typu, prawdopodobnie w kolejnych miesiącach będziemy słyszeć o coraz większej wydajności fabryk w tej kwestii.
Wciąż jednak na drodze do tych wymarzonych 500 tys. egzemplarzy rocznie stoi jeszcze co najmniej jeden model, do tej pory opisywany przez Teslę jako Model 3.
Samochód mniejszy niż S-ka, ale jednocześnie dwukrotnie od niego tańszy (sugeruje się cenę wejściową na poziomie około 30-35 tys. dol.) może faktycznie poważnie namieszać nie tylko w segmencie aut droższych, ale tam, gdzie znajdują się pojazdy będące w zasięgu dużo większej części klientów.
Tyle tylko, że na razie na jego temat nie wiemy zbyt wiele. Owszem, według Muska ma to być samochód „inny, niż wszystkie, które jeżdżą obecnie po drogach”, ale przekładana już kilkukrotnie premiera w dalszym ciągu jest dość daleko od nas. Kto wie, może Tesla faktycznie dotrzyma słowa i przełomowy Model 3 całkowicie zrewolucjonizuje rynek. Istnieje jednak też spore ryzyko, że przy tak długotrwałym pompowaniu tego pojazdu, w momencie premiery będziemy po prostu rozczarowani.
Nie tylko jednak samymi autami Tesla chce budować swoją drogę do sukcesu. Warta miliardy dolarów Gigafactory ma do 2020 osiągnąć pełną wydajność, natomiast pierwsze akumulatory mają w niej powstać już w 2017 roku. Stale rozbudowywana jest także sieć ładowarek, mających rozwiązać przynajmniej częściowo jeden z największych problemów elektrycznych samochodów - zasięg i braki w infrastrukturze. Odpowiednie stacje pojawiły się nawet ostatnio w Polsce, a od tego roku mają już zacząć działać na pełnych obrotach.
Oczywiście, w tym momencie można mówić, że 500 tys. Tesli rocznie to szalone prognozy. Jednak czy tak samo nie traktowano wcześniej tych, według których amerykańska firma miała sprzedawać rocznie po kilkadziesiąt tysięcy pojazdów? Albo w ogóle odegrać na rynku jakąkolwiek znaczącą rolę?