REKLAMA

Ja już jestem pewien - drugi sezon „True Detective” jest genialny, choć w zupełnie inny sposób niż pierwszy

Specjalnie wstrzymywałem się z felietonem na temat nowego sezonu „True Detective”. Chciałem uspokoić emocje, podejść do tego na chłodno, przeczekać i sprawdzić, czy nowe dzieło Pizzolatto oddziałuje na mnie w taki sposób, jak pierwszy sezon tego wybitnego serialu.

Ja już jestem pewien – drugi sezon „True Detective” jest genialny, choć w zupełnie inny sposób niż pierwszy
REKLAMA

(spoilerów w zasadzie brak)

REKLAMA

Jestem już po seansie trzeciego odcinka sezonu nr 2 i wiem jedno - to wciąż wybitny serial, choć zupełnie inny niż pierwsza jego odsłona.

Pierwszy sezon „True Detective” był dziełem ultrawybitnym. Postmodernistycznym, czyli takim, które zrozumiane zostanie zarówno przez wybitnego znawcę kultury, oczytanego w mitologii, światłego literaturoznawcę oraz religioznawcę, a także przez przeciętnego konsumenta kultury masowej bez większej wiedzy.

Obie grupy konsumentów mogły odebrać i zrozumieć to dzieło, i wszyscy mieli rację. Co więcej, każda interpretacja napędzała życie po życiu tego serialu niczym perpetuum mobile.

Drugi sezon „Detektywa”, a przynajmniej wnioskując po pierwszych trzech odcinkach, jest inny. Bliżej mu do debiutanckiej powieści twórcy serialu - „Galveston”.

W sensie formalnym niewiele się tu dzieje - fabuła nie zapieprza do przodu niczym w „Grze o Tron”, nie ma nagłych zmian wywracających wszystko co dotychczas wiedzieliśmy do góry nogami, nie wyskakuje nagle nowy, istotny bohater. Wydarzenia trzech pierwszych odcinków moglibyśmy pewnie streścić w trzech, wcale nieprzesadnie rozbudowanych zdaniach złożonych.

Podobnie jak w książce Pizzolatto, w „True Detective 2” skupiamy się bardziej na rozwoju postaci i to nie jak w pierwszym sezonie poprzez ich długie monologi, czy wielce zaangażowane rozmowy w samochodzie, lecz przez mikrowydarzenia, które odkrywają co chwilę nowy poziom zagmatwania ich osobowości.

- Everybody gets touched - mówi w pierwszym odcinku jedna z głównych postaci i ta fraza świetnie oddaje charakter całości fabuły drugiego sezonu „Detektywa”. Tu zamiast narkotycznych przemów Rusta Cohle’a z pierwszego sezonu (genialna rola Matthew McConaughey'a), mamy niekontrolowane wybuchy agresji Raya Velcoro, granego przez Colina Farrella (dla którego również może to być rola wybitna). I jednocześnie widzimy, i czujemy jak zaciska mu się sznur wokół szyi - tak, że prawie nie może oddychać.

To wcale nie jest gorzej poprowadzona rola niż w przypadku postaci McConaugheya, tylko inaczej.

Podobnie jest z innymi, głównymi postaciami drugiego sezonu „True Detective”.

Ani, grana przez Rachel McAdams, najpierw wydaje się osobą krystalicznie czystą, by w mgnieniu oka, bez większych zmian w fabule i prowadzeniu postaci, pokazać ją jako osobę o dziwnych zainteresowaniach i mrocznych fascynacjach.

Weźmy Franka Seymona (Vince Vaughn) - niby czarny charakter, bezwględny przedsiębiorca i przestępca (który chciał przejść na stronę prawa, ale się nie da), a tak naprawdę najnormalniejszy ze wszystkich głównych postaci.

W końcu Paul (Taylor Kitsch), trzeci z policjantów prowadzących śledztwo w sprawie śmierci. Niby niewiele robi, niby niewiele występuje na pierwszym planie, a tak bardzo zmienia się jego postrzeganie przez widzów z każdą jedną minutą jego obecności na ekranie.

TrueDetectiveS2_KeyArt-692×1024

I tak to się sączy - niby powoli, niby niewiele się dzieje, a jednak nikt nie odważyłby się powiedzieć, że jest nudno.

To też zasługa niesamowitych efektów wspomagających, które podobnie jak w pierwszym sezonie „True Detective” odgrywają niemałą rolę w budowaniu nastroju.

Poprzednio była Luizjana i jej ciemnozielone, szarobure odcienie oraz potężna, przerażająca wręcz roślinność, w której zatracali się bohaterowie. Tutaj mamy Kalifornię, ale w tej brudnej, zakulisowej postaci. Zamiast Hollywood (które też występuje, a jakże), mamy małe miasteczko Vinci, które jest przemysłowym zapleczem Miasta Aniołów.

To przy okazji miejsce, w którym wszyscy są skorumpowani, gdzie każdy ma mniejszy lub większy interes w oszukiwaniu, a władze wcale nie spieszą się, by je oczyszczać. Szambo to przecież szambo.

Mamy też kapitalną muzykę, która podobnie jak rok temu w fenomenalny sposób uwiarygadnia klimat obrazu. Począwszy od kawałka Leonarda Cohena w czołówce, przez super dobraną, zmęczoną lady’ w knajpie, w której spotykają się Ray z Frankiem, graną przez Lerę Lynn (myślę, że po tym serialu ta artystka zrobi sporą karierę), aż po fake’owego Elvisa na początku trzeciego odcinka - tu muzyka rozbraja i jednocześnie potęguje agresję narastającą u głównych bohaterów.

No i jest też wątek okultystyczny, nad wyraz podobny do tego, jaki miał miejsce w pierwszym „True Detective”, podszyty dewiacjami seksualnymi, który świetnie koegzystuje z upodobaniami seksualnymi głównych bohaterów. Kto wie, może ten wątek będzie główną osią kontynuacji pomiędzy oboma sezonami serialu.

Pierwszy sezon „True Detective” objawił się jako coś zupełnie nowego w formacie telewizyjnym - znacznie bardziej angażującego, zarówno umysł, jak i czas widza (gigantyczny potencjał marketingowy). Ze względu na to, że do dyspozycji twórców są nie dwie, lecz osiem, czy dziesięć godzin, dostajemy dzieło znacznie bardziej dopracowane niż nawet najlepszy film. Dopracowane pod względem scenariusza, dialogów, budowania postaci.

REKLAMA

Drugi sezon „True Detective” pięknie kontynuuje tę tradycję. Sens jest w tym, co zostaje w widzu po obejrzeniu przynajmniej jednego odcinka. Ja chodzę jak zahipnotyzowany od 3 tygodni, od momentu, gdy obejrzałem pierwszy odcinek – myślę, zastanawiam się, wciąż odkrywam nowe podpowiedzi, wracam do poprzednich scen z wybranymi bohaterami.

A zazwyczaj o większości filmów, czy innych serialach, zapominam w godzinę po obejrzeniu

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA