Płyta CD zmartwychwstaje. Oto moja cicha bohaterka roku
Są przesłanki, by stwierdzić, że 2025 r. należał do płyty CD, ale jeśli będziecie się kłócić, zgoda, zrozumiem - ale 2026 r. już na pewno będzie jej.

"Ilekroć widzę artykuły lub posty w mediach społecznościowych ogłaszające władczym tonem, że zetki, czyli przedstawiciele pokolenia urodzonego po 1995 r., odznaczają się jakąś szczególną cechą, skręca mnie z irytacji" – pieklił się kilka miesięcy temu mój redakcyjny kolega Rafał Gdak. Tym razem media postanowiły przypisać im dołożenie cegiełki do niesłabnącej czy wręcz stale rosnącej popularności płyt winylowych. To nic, że renesans czarnej płyty trwa już od co najmniej kilku lat, więc choćby z tego powodu sięgnięcie po krążki nie powinno dziwić.
Co ciekawe, artykuły na ten temat pojawiły się zarówno na początku, jak i pod koniec 2025 r., pięknie spinając klamrą minione miesiące. Zauważono, że młodzi kupują winyle w celach kolekcjonerskich i dekoracyjnych, a aż 40 proc. nabywców nie ma nawet gramofonu. Cóż za sensacja – przecież tak samo robili ci, którzy zachłysnęli się winylami kilka lat temu. Tak, tak, nawet ci starsi od millenialsów. W wielu przypadkach zadziałała właśnie taka kolejność: najpierw płyty, a potem sprzęt. Nic nowego pod słońcem. Nośnik potraktowano jako retro gadżet, szansa powrotu do dawnych czasów, po czym okazało się, że nie chodzi wyłącznie o nostalgię.
Można się zżymać na to doszukiwanie się rzekomo nietypowych zachowań wśród młodszych pokoleń, ale mnie dziwi coś innego: to, że z takim zaskoczeniem przyjmuje się fakt zachwytu kolejnych pokoleń nad winylem. Gdzie w tym niespodzianka? Czarna płyta rzeczywiście gra inaczej. Nie chcę rozpalać audiofilskich sporów, być może po prostu sam sobie coś wmawiam, ale weźmy kupione przeze mnie używane wydanie "Drogi za widnokres". Brzmi inaczej na tym samym sprzęcie, co wersja z Tidala. Inaczej i lepiej. Do tego dochodzą walory estetyczne: duża okładka, nierzadko wkładka z tekstami (dobrze widocznymi, nie maciupkimi, jak w CD), zdjęcia i grafiki. Format pozwala pokazać i zaprezentować więcej.
Rozmiar rozmiarem, bo weźmy takie siódemki – znacznie mniejsze, mieszczące jeden utwór na stronę. Za każdym razem, kiedy odpalam siedmiocalową płytę, wyobrażam sobie radość, jaką musiał mieć właściciel, gdy była to jedyna forma zapoznawania się z nową muzyką. Trafiasz na taki singiel i katujesz jedną stronę non stop, do znudzenia, czekając, aż wyjdzie cała płyta.
Doceniając i darząc gorącym uczuciem winyle, nie da się jednak pominąć niewygodnego faktu: są one bardzo drogie. Absurdalnie drogie.
I to też nie jest nowa diagnoza ani problem, który wyskoczył nagle w 2025 r. Rosnące zainteresowanie winylami wywindowało ceny już dawno. Ale to wcale nie chęć zaoszczędzenia sprawiła, że jeszcze przychylniejszym okiem zacząłem zerkać w stronę CD.
Zbieram je od dłuższego czasu, ale głównie starsze, używane wydania. W przypadku ulubionych zespołów najpierw chcę mieć winyl, a jeśli nie ma, to w formie gadżetu stawiam na kasetę. CD jest szansą na uzupełnienie kolekcji, ale to nie jest nośnik pierwszego wyboru.
A raczej nim nie był
Cena to argument numer jeden. Weźmy najnowszą płytę Nicka Cave'a, będącą zapisem ostatniej trasy koncertowej. Dwupłytowe winylowe wydanie kosztuje ok. 200 zł. Dwie płyty CD już tylko 80 zł. Owszem, jak na CD to nadal całkiem sporo, szczególnie że jeszcze kilka lat temu niewiele droższe bywały winyle. Różnica jest jednak znacząca.

Nie chodzi jednak wyłącznie o pieniądze. Posłużmy się drugim przykładem, najnowszym albumem Suede, "Antidepressants". Nawet na polskim rynku doczekaliśmy się aż trzech wydań: jedno to winylowe, a dwa – CD. Winyl kosztuje ok. 160 zł, CD zaś ok. 90 i 100 zł. To droższe to edycja deluxe, zawierająca trzy dodatkowe utwory, których brakuje w zwykłej wersji i na czarnym krążku.
A więc to środkowe wydanie – droższe, choć naprawdę niewiele, od podstawowego i tańsze od winylowego – z punktu widzenia kolekcjonera jest najcenniejsze. Owszem, prawdziwy fan bierze wszystko, ale ci mniej zagorzali mają wybór. Nie jest on specjalnie trudny, bo najrozsądniej postawić na CD w edycji rozszerzonej, zawierające kawałki, których póki co nie ma nawet w streamingu.
Wracamy do czasów, kiedy kaseta i winyle miały się dobrze, a CD dopiero wkraczało na rynek
Przynętą były utwory, których na taśmie z racji braku miejsca nie dało się wcisnąć. Tyle że teraz próbuje odciągnąć się od winyli. I streamingu.
Albo po prostu sprzedać to samo w innym opakowaniu, dodając niewielki bonus? Można oceniać to jako skok na kasę fanów, którzy kupią wszystko. A może to realna ocena? Rynek płyt winylowych jest już przesycony, trudno wbrew pozorom o nowych użytkowników – mimo sympatii, którą darzą winyl także młode pokolenia – więc nadzieję daje bardziej praktyczne CD. Łatwiej je upchnąć na półce, wejdą do szuflady, staną na regale i nie będą marudzić, że ciasno i dotykają szafkowego sufitu.
A i samo odtwarzanie jest mimo wszystko wygodniejsze. Łatwiej kupić porządny odtwarzacz CD niż gramofon. Jasne, te najlepsze też swoje kosztują i można się zatracić, ale próg wejścia jest dużo niższy. I do tego dochodzą discmany. Stare, używane sprzęty można kupić za grosze. Poza tym jak wyglądają!
Są też nowe. Miałem okazję w tym roku przetestować przenośny odtwarzacz płyt FiiO DM13. W odróżnieniu od odtwarzacza kaset tej samej firmy, nie jest tak uroczy, ale surowość i minimalizm też mogą się podobać. Sprzęt gra bez zarzutu, a co najważniejsze pozwala cieszyć się muzyką. Odcinamy się od powiadomień, nic nie rozprasza – po prostu słuchamy. Do tego dochodzi kontakt z nośnikiem. Wyjęcie płyty z opakowania, włożenie jej, przejrzenie książeczki. To wszystko ma swój urok. Słuchanie na przenośnym odtwarzaczu nieco zbliża do albumu. Ten sam efekt można uzyskać podłączając słuchawki do stacjonarnego odtwarzacza płyt, ale tutaj… cóż, gra to po prostu bardziej.

Przy okazji słuchania muzyki na FiiO DM13 doceniłem kompilacje. Na jednej płycie zamieszczano największe hity albo wszystkie single. Zwykle traktowałem te albumy jako dodatek do kolekcji, obowiązek, który trzeba spełnić, jeśli chce się mieć wszystko. Kiedy jednak wybierałem krążek na spacer czy wyjazd, albo nawet domowe słuchanie, taka kompilacja spadała z nieba. Nie musiałem przejmować się, że album ma tylko 8 czy 9 piosenek, więc po 40 min się skończy. Po latach jeszcze łatwiej docenić zaletę CD i ich pojemność.

Z ciekawości sprawdziłem, ile używanych płyt CD kupiłbym teraz za 200 zł. Spokojnie mógłbym uzbierać niemałą część dyskografii mojego ulubionego artysty. To więc świetny początek, żeby zacząć zbierać i kolekcjonować albumy. Tym bardziej że na rynku są wydania z piosenkami, których nie ma na platformach streamingowych, co najwyżej na YouTubie.
Zapewne w najbliższych miesiącach docenimy to jeszcze bardziej. Muzyka na nośniku zostanie zawsze, nie będzie usunięta, bo skończy się licencja lub będzie takie widzimisię. Owszem, możemy zniszczyć krążek, ale to jednak nie to samo. Poczucie stałości przyciąga do płyt CD.







































