Jak żyje się wśród gór? Himalaje - piechotą przez Nepal
Nepal to ucieczka z zatłoczonych, rozkrzyczanych i roztrąbionych Indii. To ucieczka na łono natury, gdzie po raz pierwszy od miesiąca poczułem, że końcu jestem sam, wolny od ciekawskich i nie zawsze miłych Hindusów. To niesamowite chwile medytacji i odcięcia się od codzienności podczas górskiego trekkingu. Przejdźcie go razem ze mną.
A wszystko zaczyna się w Pokharze, dużym jak na nepalskie warunki, turystycznym mieście, położonym nad malowniczym jeziorem. To właśnie tu zapłacić należy dwa "podatki" od wejścia do rejonu Annapurny. W sumie kosztują 40 dol. i dają przepustkę do jednego z najbardziej naturalnych rejonów, jakie pozostały jeszcze na naszej planecie.
Tak już jest, że jeśli chcesz naprawdę blisko obcować z naturą to musisz się natrudzić, bo tam gdzie dotrzeć jest łatwo były już miliony ludzi, przemysł turystyczny kwitnie podsycany pieniędzmi z Zachodu, a lokalną kulturę można zobaczyć jedynie na teatralnych występach, bądź w skansenach.
Nepal wynagradza trud z nawiązką. Kiedy już zaczynasz nienawidzić Himalaje za zimno i lejący się z góry śnieg i deszcz daje Ci najpiękniejszy widok w twoim życiu. Dla 10 minut warto było wypruwać mięśnie na niekończących się schodach.
Trekking zaczyna w Nayapulu, małym górskim miasteczku, jakieś 2 godziny od Pokhary. Dostać się do niego można na dwa sposoby - albo wynajętym jeepem, albo lokalnym busem. Ja wybrałem bramkę numer dwa. Raz, że 4 razy tańsza, a dwa, że sama podróż była przygodą, podczas której czułem się jak we wnętrzu wielkiej betoniarki.
Górska droga jakością dorównuje średnio rozkopanym placom budowy, dzięki czemu co i rusz z siedzenia podskakuje się prawie na wysokość rekordu świata w skoku o tyczce. W czasie opadania można jeszcze nadziać się na rączkę, która w zamyśle genialnego projektanta miała zapewniać większą wygodę, ale zamiast tego służy raczej jako patyk, na który jak na szaszłyk nadziewamy lędzwia i pośladki.
Cieszy za to widok kierowcy, a zwłaszcza jego doświadczenie na górskich na drogach, jakiego ocenę wyniosłem z siwych włosów i brody, a także zmarszczek tak wiekowych, że w ich dolinach życie miało dość czasu nie tylko na rozwój, ale i na wysłanie swoich przedstawicieli na sąsiednie ciało nie-niebieskie.
Autobus nadawałby się za to muzeum, ale nie pojazdów konwencjonalnych. Bardziej pasowałby do muzeum genealogicznego.
A to dlatego, że zapewne wiekiem przegrywa niewiele z najstarszymi odnajdowanymi w ziemi skamielinami. Podłoga zbudowana jest z kilku kawałków blachy i może tylko dzięki temu wytrzymuje ogromne przeciążenia jakie nasze poczciwe pekaesy odprawiłyby bezpośrednio do autobusowego nieba.
Podróż nepalskimi autobusami jest jednak memu sercu zdecydowanie bliższa niż drogowe eskapady w Indiach czy na Sri Lance. Tam wygodnie ma być przede wszystkim kierowcy, który swoją ulubioną, krzykliwą, hindusko-diskopolową muzyką atakuje bębenki pasażerów z siłą młota pneumatycznego. W Nepalu zaś umilanie podróży zostawia się skrzypieniu siedzeń, resorów i hamulców. Mniej "regionalnego folkloru", ale bardziej funkcjonalnie.
Po dwóch godzinach wywrotowej jazdy na złamanie karku, zatrzymywania się i odrzucania głazów spod kół, wyprzedzania w miejscach, gdzie bałbym się wymijać z innym rowerzystą i trąbienia na przechodniów trafiamy w końcu do Nayapulu, gdzie siłę silnika spalinowego zamienię na własne mięśnie.
Z autobusu zostaję grzecznie wypchnięty, bo przecież kierowca nie będzie marnotrawił czasu na zatrzymywanie się skoro można tylko zwolnić i poczekać aż sprzedawca biletów dopełni formalności.
"Birethani?" - rzucam do pierwszego tubylca, którego smagłą twarz napotykają moje oczy.
Jej właściciel nie zdradzając po sobie posiadania mięśni mimicznych ręką wskazuje schody prowadzące do piaskowej drogi biegnącej w dole. Na głowie ma Dhaka topi - tradycyjną nepalską czapkę, noszoną często przez pracowników rządu. Pokazuje, że głowa, na której spoczywa jest nie od parady, a jej posiadacza należy darzyć szacunkiem,
"To już nie jest ten sam Nepal co kiedyś..." - te słowa wypowiedziane przez doświadczonego wieloma kilometrami himalajskiej wspinaczki Kanadyjczyka zapamiętam na długo. Za czasów jego młodości utwardzoną drogą dojeżdżało się jedynie do Pokhary, a dalej było się już zdanym jedynie na siłę własnych nóg.
Teraz drogi buduje się już prawie wszędzie, budowniczowie wchodzą już do strefy ochronnej Annapurny. Zdarzyło mi się nawet tak, że autobus powrotny nie mógł dojechać do końca kursu, bo droga zawalona była kamieniami. Drogowcy pracowali nad jej poszerzeniem i za pomocą dynamitu wysadzali w powietrze niepotrzebne głazy.
Dla jednych do przekleństwo, dla innych ratunek. Miejscowi nie muszą już na własnych głowach dźwigać 50-kilogramowych koszy schodek, po schodu, a hotelarze liczą dodatkowe zyski, bo łatwiejszy dojazd to więcej bananowych turystów.
Smutek pojawia się tylko na twarzy zapaleńców takich jak ów Kanadyjczyk, którzy najchętniej zatrzymaliby ewolucję w miejscu. Decyzja nie należy jednak do nich, a Nepal gładko poddaje się komercjalizacji, o czym można się przekonać widząc zachodnie marki na każdym kroku szlaku.
Wchodzę do wioski. Na pierwszy plan wysuwają apteki - sklepy z półkami wypełnionymi lekami dla wspinaczkowiczów - od odcisków na stopach, rozwolnienia i przeziębienia, ale przede wszystkim choroby wysokościowej. To ona potrafi siać prawdziwy pogrom wśród amatorów, którzy bez przygotowania rzucają się na wysokości ponad 4 tys. m.
Zwykle muszą wchodzić na daną wysokość, a później schodzić w dół, gdzie wolniej aklimatyzujące się organizmy spędzają nawet dwa dni, przyzwyczajając się do rozrzedzonego powietrza. Nepalczycy takich problemów nie doświadczają. Przyczyny ich niezwykłych zdolności szukano bardzo długo, aż przebadano krew. Dzięki genetycznej mutacji jest ona w stanie szybciej transportować tlen.
Po raz kolejny pytam o drogę. Choć rzucam jedynie nazwę miejscowości, to siwy Pan woła swoją córkę. Starsze pokolenie ni w ząb nie rozumie angielskiego, czego powiedzieć nie można o młodych. Naprawdę zadziwia, że w tak z pozoru niedostępnych i niegościnnych terenach jak nepalskie góry wszędzie można znaleźć szkoły, a w każdej angielski jest przedmiotem obowiązkowym.
Dziewczynka wgląda na 10 lat i wypytuje mnie nawet o kraj pochodzenia i ulubione jedzenie w Polsce. Sam nie wiem czy w jej wieku tak dobrze władałem angielskim.
Wokoło biegają mniejsze dzieciaki, w klapach i na bosaka; w spodenkach i niemal w stroju Adama. Głośno wołają "czokolet" - turystów znają tylko jako tych, od których dostać można cukierki. Nie mam wyboru - dzielę się swoimi zasobami, bo inaczej nie mógłbym się wyrwać z ich zacieśniającego się kręgu. Kiedy odchodzę jakiś chłopczyk biegnie za mną jeszcze przez 2 minuty żądając słodkich kalorii. Jego wołanie nie przypomina grzecznej prośby, a raczej żądanie czegoś co mu się należy.
Mijam pierwsze kontrole, gdzie urzędnicy sprawdzają czy mam pozwolenie na wejście do Obszaru Ochronnego Annapurny. To oczko w głowie miejscowej administracji, które przynosi krocie zysków z turystyki w kraju, gdzie prawie 1/3 terenów to parki narodowe.
Mimo, że zaczyna już zmierzchać jeszcze tego samego dnia chcę dotrzeć do kolejnej wioski - Ram Gaj, oddalonej o godzinę drogi.
W górach bardzo pieczołowicie trzeba kontrolować czas, aby po zmroku nie znaleźć się pomiędzy wioskami, kilka godzin drogi jedna od drugiej.
W końcu to dość dzikie tereny, gdzie mieszkają nie tylko rozbrykane małpy, ale również niedźwiedzie i tygrysy.
Podejmuję wyzwanie, zwłaszcza, że nie idę już samotnie. Dołącza do mnie nepalskie rodzeństwo - 13-letnia dziewczynka i jej 10-letni brat, ubrani w szkolne mundurki. On w długich spodniach i kamizelce, a ona białej koszuli i spódniczce. Oboje w klapkach, co przeszywa mnie prawdziwym dreszczem biorąc pod uwagę nie tylko temperaturę, ale i głazy i błoto, po których się wspinamy.
Godzinną drogę pokonują codziennie, deszcz, grad, śnieg czy słońce - muszą być w szkole, jeśli nie chcą skończyć tak, jak ich rodzice. Ojciec na plecach przenosi górskie ekspedycje, a matka gotuje, pierze i sprząta. Młodzi mają wyższe ambicje. Chcą wyjechać do Katmandu i tam studiować. Dla nich schodki, po których się wspinamy są najgorszym wrogiem, rzeczywistością, z którą na razie muszą się pogodzić, ale w przyszłości pragną opuścić.
Uderza mnie przemyślenie, że ja przyjechałem tu na kilka dni po przygodę, zmierzyć się górami i zobaczyć najpiękniejsze na świecie krajobrazy, a dla tych dzieciaków jest to chleb powszedni. Oni tęsknią za nizinami.
"Idziemy, idziemy. Nie siadaj, już niedaleko" - woła do mnie dziewczynka, kiedy widzi, że wyraźnie opadam z sił. Wokół już praktycznie ciemno, słychać tylko szum rzeki, biegnącej do pobliskiego wodospadu. Woda to jedna z największych szans tego kraju, a dokładnie energia jej spadku. Nepal posiada drugi największy w świecie potencjał hydroelektryczny, który oceniany jest na 75 000 MW (trzy razy więcej niż sławna Zapora Trzech Przełomów w Chinach). Niektórzy właściciele teahousów, już teraz zacierają ręce na moment, kiedy rząd skoncentruje się wreszcie na tym zasobie i pozwoli im budować prywatne elektrownie.
Zaczyna się dziać najgorsza możliwa rzecz - nadchodzi deszcz.
W myślach przewijają się już obrazy całkowitego przemoczenia, przeziębienia i kilku dni spędzanych na suszeniu ubrań. W mig rozwiewa je jednak samochód jadący drogą kilka metrów nad nami.
"Ram Gaj?" - rzucam do kierowcy.
"Tak, pakujcie się".
We trójkę wsiadamy do jeepa i podskakując na kamieniach jak na rodeo zmierzamy szczęśliwi do najbliższej wioski. Sucha skóra tym razem została uratowana.
Nie przebieram w teahouse'ach. Wchodzę do pierwszego, lepszego, który następnego dnia okazał się jedynym w wiosce, dostaję pokój za 200 rupii i na kolację zamawiam zupę pomidorową. Jej cena została odgórnie ustalona na równowartość jednego noclegu przez organizację zarządzającą parkiem narodowym. W Pokharze podobny posiłek można zjeść za 4 razy mniej.
Kiedy pytam moich hostów, o to czy uprawiają ziemię, albo hodują zwierzęta. To w jako odpowiedź słyszę jedynie śmiech.
"Po co? Kiedyś musieliśmy, ale teraz zarabiamy wystarczająco na turystach" - odpowiada mi bez ogródek przedsiębiorcza pani. Patrząc ma ceny w menu nie dziwię się, że mogą związać koniec z końcem jedynie z pieniędzy turystów.
Pokój jest najprostszy z możliwych. Łóżko bez materaca, a jedynie z kilkoma narzutami rzuconymi na drewnianą deskę. Zwisająca z sufitu żarówka, której blask z niewielkim trudem pozwala dostrzec zarysy rzeczy znajdujących się w plecaku. I koce, dużo kocy. Ich wartość poznam jednak dopiero za kilka chwil.
Schodzę na kolację i z miejsca dostrzegam zupełnie niepaskujący element. Telewizor ustawiony na odbiór amerykańskiego, wrestlerskiego show.
Kontrast jest wprost nie do pojęcia. Z jednej strony buchający testosteronem aktorzy na zmianę okładają się po twarzach i krzyczą co sobie zrobią gdy siebie złapią, a z drugiej mała wioseczka na górskim końcu świata, buddyjski ołtarzyk na ścianie, ryż z warzywami jedzony w pozycji lotosu i kucana toaleta zamknięta w drewnianej szopie kilka metrów za domem. I jeszcze niesamowicie żywiołowe reakcje - krzyki, wznoszenie rąk, toasty miejscowym mocnym, białym piwem ryżowym - na co bardziej spektakularne ciosy.
Pierwszy wieczór w górach spędzam więc nietypowo, jednak taka jest już specyfika gór, że owe wieczory są niezwykle krótkie. Ledwie zajdzie Słońce, a ludzie już o 20 kładą się spać. Podobnie czynią zresztą podróżnicy, zmęczeni całodzienną wspinaczką. Zwyczajnie nie ma tu nic innego do roboty, jeśli jest się jedynym obcym w wiosce.
Zima w Nepalu potrafi naprawdę dać w kość. Dlatego zakładam termoaktywną bieliznę, kurtkę i spodnie, a na podorędziu kładę czapkę i rękawiczki - tak na wszelki wypadek. Z jednej strony od zimna oddziela mnie drewniana ściana, a z drugiej szklane okno, przez które u góry wesoło dudni wiatr.
"To będzie ciężka noc" - myślę, sobie gasząc światło.