Nocne Grand Prix F1 w Singapurze - futurystyczne i drapieżne
Jest tłoczno jak w chińskim metrze, głośno jak na arabskim targu, a samochody widać tylko przez ułamek sekundy. Jest też niesamowita, elektryzująca atmosfera i świetne koncerty w gwiazdami światowego formatu. GrandPrix Formuły 1 w Singapurze to nocna perła w koronie królowej sportów motorowych. Perła pełna sprzeczności.

Poniższy dialog jest wynikiem takichże sprzeczności, jakie mną wewnętrznie targały po powrocie do domu i zapisem dwóch stanów entuzjazmu i zainteresowania, jakie zaobserwowałem wśród współwidzów.
– No i po co narzekasz? Przecież to chyba najlepsze GP w całym kalendarzu F1! Tor uliczny, noc i jeszcze te widoki! Za rok na pewno wybiorę się jeszcze raz!
– Przecież to była kompletna nuda… Ja rozumiem, że niektórzy bardzo lubią oglądać jak przez ułamek sekundy niewielki samochodzik redukuje prędkość prawie do zera, a potem przyspiesza wciskając kierowcę w siedzenie z siłą kilku G, ale na litość boską, ileż można? Choć muszę przyznać, że na początku mi się nawet podobało…
- A sam start to już prawdziwy miód, orzeszki i spalona guma, prawda? Wszystkie bolidy ustawione opona w oponę w dwa rzędy, hostessy bujające biodrami pomiędzy nagiętymi karkami mechaników i kierowcy w swoich małych rydwanach.
– Jeden znalazł czas nawet na zrobienie fotki lusterka i wrzucenie jej na Instagrama! A co do tych bolidów, to wydają się o wiele mniejsze niż w telewizji. Tam to są potężne gabloty, a tutaj niewielkie bryczki, prawie jak egzoszkielety dla rajdowców, tylko że pędzące po 300 km/h.
Z początku było to całkiem ciekawie… ziummmmmmm, zium, ziummm… – prawie jak smugi powietrza rozpływające się w powietrzu, które koncentrują się tylko przy zakrętach, czyli wtedy, kiedy trzeba zwolnić. Ale później to wszystko zlewa się w jedną całość. Stawka rozciąga się na całą długość toru. Co chwila ktoś mija cię przy ogrodzeniu, ale już nie orientujesz się czy to jest lider czy może outsider. Bolidy wyglądają podobnie i nie czuje się frajdy w oglądaniu jak każdy z nich powtarza w kółko te same manewry.
- Oj bluźnisz! Od tego, aby orientować się kolejności kierowców to masz przecież ekrany porozstawiane po całym torze, albo mobilną aplikację. A samochody widać przez ułamek sekundy tylko w strefie 4. Wystarczy przejść kilka kroków, do strefy 1 i już ma się widok na całą prostą startową, którą normalnie jeździsz do pracy, ściśnięty jak sardynka w autobusie.
– Powiedź to ludziom, którzy wykupili wejściówki tylko na najtańszą strefę. Przecież nie każdy ma w domu rolkę papieru toaletowego składającą się z dolarów, aby wyrzucać 1500 baksów. na bilety na cały weekend. Może ktoś jest typowym, biednym studentem, który może wysupłać tylko 50 dol. na piątkowy trening?
Wiesz co innego można robić przez cały weekend za 500 dol.? Możesz kupić bilety na Bali za 150 dol. w jakichś budżetowych liniach, gdzie będą cię próbowali skroić na każdym kroku doliczając do biletu bagaż lub posiłek. Możesz zapłacić za dwie noce w wygodnym, klimatyzowanym hostelu Bed&Breakfast, jeść codziennie przepyszny obiad ze świeżo złowionych owoców morza, wykupić skuter wodny i pośmigać nim przez kilka godzin, aby urozmaicić sobie smażenie się na plaży w cieniu pochylającej się nad piaskiem palmy. I jeszcze zostanie Ci trochę kasy na pamiątki!
- I wrócisz do domu z poczuciem, że w ten weekend oczy całego świata zwrócone były na Singapur, a Ty sobie po prostu wyjechałeś… Wejściówka za półtora tysiąca to nie są pieniądze wyrzucone w błoto. Zresztą ja miałem szczęście i zapłaciłem 4 stówki, bo nie kupowałem biletów oficjalnie. Poszedłem po prostu przed rozpoczęciem treningów do Marina Bay, a tam aż roiło się od koników, ale… jakichś dziwnych. Sprzedawali o wiele tańsze bilety, kiedy zwykle w takich miejscach winduje się je do niebotycznych poziomów.
A przecież Ty nie powinieneś narzekać, bo mimo, że zapłaciłeś tylko za strefę 4, to mogłeś chodzić gdzie tylko chciałeś. Niekoniecznie zgodnie z regulaminem, ale…
– Tak, to akurat była niezła akcja i praktycznie jedyna, która przyspieszyła bicie mojego serca ze stabilnego poziomu 70 uderzeń na minutę. Mimo, że nie miałem wejściówki na spacerek wokół toru, to mogłem podziwiać start wprost z długiej prostej.
- Bez mojej pomocy by się nie obyło. Tylko dzięki temu, że zagadywałem kontrolerów, Ty mogłeś przejść niezauważony.
– Nie przeceniaj swoje roli. Wystarczyło się ubrać elegancko i już się miało „+5” do respektu wśród organizatorów. A chyba nie tylko my wpadliśmy na pomysł „wtargnięcia” do najdroższej strefy. Przecież były tam naprawdę nieprzebrane tłumy i dopchanie się do samych barierek graniczyło wręcz z cudem i wiązało się z obijaniem o wystające łokcie niższych o głowę Azjatów.
– Przecież wspólne doświadczanie Formuły 1 stanowi o jej magnetyzmie! Ten moment, kiedy kilka tysięcy ludzi wspólnie odlicza sekundy, aż zapali się zielone światełko i kierowcy wcisną gaz do dechy jest magiczny i jedyny w swoim rodzaju. Ci ludzie, którzy siedzą w swoich małych kabinkach na torze to prawdziwi gladiatorzy asfaltu – nie każdy ma tyle cohones, aby mknąć z prędkością nurkującego sokoła, kiedy zaraz za rogiem czai się betonowa ściana.

Hamilton, Rosberg, Alonso – nazwiska mówią same za siebie. To goście z najlepszym refleksem na świecie, którzy codziennie umykają śmierci jadącej zaraz za nimi, na tylnym, wyimaginowanym siedzeniu.
Dla nich warto spędzić te dwie godziny na torze, analizując każde, najmniejsze posunięcie, sprawdzając komunikację wewnątrz zespołów, skrzętnie zerkając na aplikację mobilną i telebimy, dzięki którym można analizować strategie zespołu. Może dla Ciebie każdy przejazd zlewał się z poprzednim w jedną bezkształtną masę, ale ja mam diametralnie różne odczucia.
Wreszcie na własne oczy mogłem przyjrzeć się mikroskopijnym błędom, jakie decydują o stratach tysięcznych części sekund. Niby niewiele, ale tyle właśnie decyduje o kolejności w kwalifikacjach i późniejszym pole position. Tu Massa za późno zahamował i nieco przyblokował koła, tam Vettel za bardzo chciał ściąć zakręt i podskoczył na krawężniku, a zaraz za nim Riccardo prawie utarł spoiler o bandę chcąc wyprzedzić umykającego Niemca.
- Tu się zgodzę. Kiedy widzisz, bolid mknący jak błyskawica 2 metry od Ciebie, to dopiero zdajesz sobie sprawę z potęgi inżynierów, którzy mimo różnych restrykcji potrafili wyczarować niesamowite cudeńko. Jedno ograniczenie jest jednak szczególnie denerwujące – bolidy nie brzmią już tak drapieżnie jak kiedyś.
Pamiętam, jak wszyscy widzowie chodzili z zatyczkami w uszach bo inaczej zwyczajnie nie dało się wytrzymać ciśnienia i bębenki bolały jakby zamieniły się miejscami z kowadłem, ale nie tym wewnętrznym, a prawdziwym, metalowym. Dzieci w ogóle nie przyprowadzało się na wyścigi, a jeśli już, to w słuchawkach.
– Po 26 latach powracają silniki z turbodoładowaniem, ale teraz mają o 2 cylindry mniej – tylko 6. To już nie jest tak drapieżne brzmienie jak kiedyś. Jest ciszej – co nie znaczy, że cicho. Jestem fanem potężnych maszyn, ale też traktuję F1 jako sport, a nie pojedynek stajni i mechaników. Dlatego coraz bardziej podoba mi się kierunek w jakim ten sport zmierza. Więcej czynnika ludzkiego, mniej komputerowego.

- Aby zauważyć te zmiany to chyba trzeba się przyglądać z lupą. FIA jest zbyt ociężała, aby poruszyć F1. Powoli robi się to sport dla koneserów i pasjonatów, a wiele torów świeci pustkami, bo ludziom nie chce się płacić za coś, co w telewizji mają za darmo, a na dodatek jest w lepszej jakości. Przecież w najtańszej strefie 4, nie było praktycznie niczego ciekawego – nie miałeś gdzie usiąść, a bolidów nie widziałeś nawet na ekranach, bo ich tam było jak na lekarstwo. Jedynie miasto ratowało jakoś poziom…
– Singapur nocą jest nieziemski. Miasto jak z kosmosu. A szczególnie jak się kupi bilet na Singapore Flyer – największe koło diabelskie na świecie. Po prostu bomba! Przez godzinę podziwiasz oświetloną panoramę najnowocześniejszego miasta na świecie. Widzisz jak na dłoni wszystkie stalowe kolosy, które w ciągu dnia drapią chmury od spodu i zastanawiasz się jak potężnym gatunkiem jest ludzkość, która wzniosła coś takiego na malutkiej równikowej wysepce.
Ale musisz chyba przyznać, że organizatorzy postarali się o świetną oprawę widowiska. Nawet jeśli na wyścig wyciągną Cię ktoś z rodziny, to mogłeś się rozerwać w towarzystwie gwiazd światowego formatu!
– Jennifer Lopez autentycznie uratowała mój wieczór. Jest typową popową gwiazdką, ale przyjemnie było się zrelaksować przy jej niezobowiązujących rytmach.

– J.Lo? Nawet jej nie zauważyłem… Dla mnie istniała tylko dwójka – król popu Robbie Williams i John Legend mistrz R&B. Teraz już chyba widzisz dlaczego za bilety płaci się tak grubą kasę.
– Na celebrytach organizatorzy nie oszczędzali. Tak samo zresztą jak na fajerwerkach. To były chyba największe sztuczne ognie, jakie w życiu widziałem. Chowają się przy nich wszystkie powitania Nowego Roku, a nawet singapurskie parady, które słyną z puszczania z dymem walizek pieniędzy.
– Szkoda tylko, że pogoda nie wytrzymała… Będąc przemoczonym do suchej nitki nie skakało się już tak dobrze w rytm Let’s Get Loud.
– Ja żałuję, że deszcz nie spadł wcześniej i że Kubicy nie ma już na torze. Dla niego to byłyby idealne warunki…
Fotografie: Tetsuji Sakakibara