Dzień, w którym Google zamykało Readera, wydawał mi się końcem świata
Autorem tekstu jest Przemysław Garczyński.
Stare porzekadło mówi, że „dopiero, gdy coś stracisz, uświadamiasz sobie, jak bardzo ci na tym zależy”. I – jak zwykle – jest w tym ziarnko prawdy. Przekonałem się o tym kilka dni temu, gdy nieuchronnie zbliżał się dzień wyłączenia usługi Google Reader oraz gdy ogłoszono zamknięcie Blipa.
Jakkolwiek staram się sięgnąć pamięcią daleko wstecz do czasów, gdy nie używałem czytnika RSS od Wujka Google, nie potrafię sobie przypomnieć, w którym to było roku. Pewne jest jednak, że dość krótko trwała moja czytelnicza anarchia i szybko wpadłem w sidła technologii, która całkowicie odmieniła moje e-czytelnicze życie.
Rozczytuj Się Sprawniej
Jestem z tego gatunku internautów, którzy częściej czytają niż komentują. Nie, żebym nie miał własnego zdania - o nie! Jednak na pozostawienie komentarza decyduję się tylko wówczas, gdy treść artykułu naprawdę nie porusza/intryguje/bulwersuje na tyle, że po prostu czuję nieodpartą potrzebę dorzucenia pięciu groszy do tematu. Dlatego też w zamierzchłych czasach wędrowałem całymi dniami z blogu na blog, ze strony na stronę, czytając informacje. Aż odkryłem RSS.
Chyba nikogo nie zdziwi, jeśli stwierdzę, że było to dla mnie odkrycie na miarę wynalezienia koła. Odtąd nie musiałem „pieszo” wędrować po sieci, mogłem poruszać się z GReaderem (który wybrałem głównie ze względu na miłość do Google i wygodę oraz prostotę w korzystaniu) z prędkością kilka razy szybszą. A – jak wiadomo – człowiek łatwo przyzwyczaja się do wygody. Co więcej - o swoim przyzwyczajeniu nie ma zielonego pojęcia, dopóki ktoś go nie uświadomi. A tak właśnie uczynił gigant z Mountain View, celując mi w oczy (dosłownym) deadlinem Readera.
#CoRobićJakŻyć?
Kwestia tego, co się dalej stanie z tymi wszystkimi subskrypcjami, które służyły mi nie tylko za przegląd ulubionych miejsc w sieci, ale także za codzienną prasówkę technologiczną, a niekiedy źródło dla newsów czy artykułów, stała się nagle ogromnym problemem, z którym trzeba było sobie poradzić. Czułem się, jakby zamknięcie Google Readera było w pewnym sensie końcem świata. Nie, żebym od razu chciał popełniać (e-)samobójstwo, ale pytanie „co robić, jak żyć?” nasuwało się samo. I nawet nie tyle chodziło o to, jaką alternatywę wybrać, co o podstawową egzystencję rozczytanego internauty: jak poradzić sobie w „nowym” wirtualnym świecie, który nie będzie już taki sam? To trochę tak, jakby nagle z naszego życia miała całkowicie zniknąć technologia i trzeba by na nowo uczyć się korzystać z liczydeł (tak, tak!), zakuwać tabliczkę mnożenia czy odświeżyć sobie działania w słupkach.
Technologia nas w pewnym sensie zniewala. Nie mówię, że w negatywnym znaczeniu, choć takie nasuwa się samoczynnie. Udogodnienia, które nam ona oferuje stały się tak oczywiste, że przestajemy je dostrzegać, wmawiając sobie podświadomie, że świat wokół nas po prostu działa w taki czy inny sposób. Tak było, jest i będzie. Gdy zaś sytuacja ulega diametralnej zmianie – otwierają nam się oczy i czujemy olbrzymią stratę bądź jesteśmy zagubieni.
Chlip, chlip, Blip…
Podobnie czuło się pewnie wiele osób, gdy na Blipie zobaczyli informację:
Kolejna filar, podtrzymujący niektórym wirtualny świat,zaczął się walić. I znów szukanie alternatywy zeszło na dalszy plan (nawet pomimo tego, że została ona wprost zaproponowana w oświadczeniu), na pierwszy zaś wysunęły się smutki, żale, wspomnienia i chęć raz jeszcze dotknięcia uciekającej części swojego wirtualnego „ja”. Stąd też próby zapisywania offline swoich kokpitów wraz z wszystkimi blipnięciami, stąd pomysł ogólnopolskiej imprezy pożegnalnej z cyklu #blipiwo, by ostatni raz spotkać się z innymi Blipowiczami (zanim staną się eks) i wspólnie zapłakać wraz z tekstem piosenki: „Ale to już było i nie wróci więcej…”.
Ja? Uzależniony? Ależ skąd… - powiedział narkoman
Każdy z nas tak naprawdę jest uzależniony od Internetu, serwisów społecznościowych czy też technologii. Idę o zakład, że w chwili, gdy czytasz ten tekst, w drugiej karcie przeglądarki masz otwartego Facebooka, obok Ciebie leży telefon (chyba, że właśnie na nim czytasz), a gdyby ktoś zabrał Ci go razem z laptopem na tydzień, byłby problem ze znalezieniem sobie zajęcia. Zgadza się? A wyobraź sobie teraz, że – hipotetycznie – Mark Zuckerberg ogłasza dziś, że wraz z końcem wakacji zamyka Facebooka, bo chciałbym wreszcie spełnić swoje marzenia i ścigać się w serii NASCAR ;). Jakkolwiek brzmi to irracjonalnie, kiedyś może nastąpić. Co wtedy zrobisz? Lepiej być przygotowanym i pogodzić się z taką ewentualnością zawczasu, choć – jak mawia inne przysłowie – „mądry Polak po szkodzie”.
Dlatego mam do Ciebie małą, naprawdę niewielką prośbę. Wyłącz komputer/tablet/smartfon, odłącz się od Internetu (to nie boli, uwierz!!!), wyjrzyj przez okno i zobacz, jaka ładna pogoda, a następnie wyjdź na spacer. Choćby 15-20 minutowy. Nawet nie wiesz, ile w okolicy ciekawych miejsc lub widoków, nieodkrytych zakamarków na dzielnicy, którą jeszcze jako dziecko „znałeś na pamięć”, biegając z kumplami po osiedlu i bawiąc się w wojnę lub jeżdżąc z koleżankami wózkiem z lalką, wybierając się „jak dorośli” na zakupy, do pracy etc.
Woke up, child! #YOLO!
Obudź w sobie drzemiące w Tobie dziecko. Nie to rozwydrzone, które jeśli czegoś nie dostanie, tupie nóżką i wyje głośniej niż straż pożarna na sygnale – to, które było ciekawe świata, który odkrywało samo, a dopiero potem zasięgało o nim informacji w książkach lub od innych. Pamiętasz, jak zobaczyłeś białego motylka, a potem ktoś Ci powiedział, że to bielinek kapustnik? ;)
Życie jest za krótkie, by spędzić je cały czas na technologicznej uwięzi. Dziś wyjdź na spacer, jutro skrzyknij kilku kolegów/parę koleżanek, siądźcie na ławce pod blokiem/w parku i porozmawiajcie. Offline! Dlaczego „Orliki” są takie puste? Bo dzieciaki wolą rozmawiać na Facebooku niż w cztery oczy, wolą grać na kompie niż na dworze – a kto ma im dać dobry przykład, jak nie Ty? ;)
Nie chcę przez to powiedzieć, że sam jestem „lepszy”, bo tak nie jest. Owszem, nie oglądam TV, lubię czytać książki (te papierowe!), czasem biegam w parku, chętnie spaceruję z żoną – ale każdy tak może. Wystarczy chcieć. I właśnie tego Tobie, czytelniku, życzę – a wtedy śmierć Facebooka, Google’a czy nawet Wikipedii będzie dla ciebie błahostką, nad którą się zaśmiejesz, po czym wrócisz grać z innymi w kapsle na narysowanym przez Was na chodniku torze.
Przemysław Garczyński jest absolwentem politologii. Aktualnie studiuje jeszcze dziennikarstwo i komunikację społeczną. Interesuje się przede wszystkim branżą IT, serwisami społecznościowymi i nowinkami technologicznymi.