Podłe sztuczki Twittera
Rozumiem, że trwa kryzys ekonomiczny, i wszystkie firmy szukają dodatkowego zarobku. Rozumiem, że Facebook, Google i inni, w zamian za darmowe usługi, zbierają na mój temat dane. Jestem o tym jasno informowany i to akceptuję. Nigdy nie miałem problemu z ochroną prywatności w Internecie. Przypadek aplikacji Path wydawał się jednostkowy. Ale kolejne tego typu wpadki Wielkich to już „przegięcie”.
Dyskusja o ochronie prywatności niewątpliwie jest potrzebna. Internauci powinni być świadomi, że nie ma nic za darmo, i że w zamian za to, że korzystają z Google’a, Facebooka i innych usług za darmo, wszystko to, co pozostawią na tych portalach, jest informacją przeznaczoną na handel i zarabianiu na niej. Nie mam niczego za złe tym portalom: taki ich model biznesowy. Nie muszę przecież z nich korzystać, nie mam obowiązku wpisywania tam innych danych oprócz tych, którymi mam życzenie się podzielić. Jestem wszak o tym informowany. Fakt, że nieraz regulaminy korzystania z danych serwisów pisane są zawile i są pochowane gdzieś z boku, na dole, ale są. Rozumiem to. Ale jest pewna granica, której nie wolno przekraczać.
Zaczęło się od aplikacji Path. Ta, w wersji na iPhone’a, radośnie, bez informowania użytkownika, skanowała sobie całą naszą książkę adresową i wysyłała na serwery twórców aplikacji. Miało to pomóc użytkownikom znajdować nowych przyjaciół w usłudze Path. Firma uderzyła się w pierś, posypała głowę popiołem, i mimo „braku niecnych zamiarów” przeprosiła i zaktualizowała swój problem. OK., rozumiem, wpadki zdarzają się każdemu. Tylko czemu, na fali Path, zaczynają wypływać na światło dzienne inne tego typu praktyki?
Największa, dość świeża, wywołana została przez Twittera. Co zabawne, mamy tu taką samą sytuację, jak w przypadku aplikacji Path. Twitter w wersji na iPhone’a, po kliknięciu przez użytkownika w funkcję „znajdź więcej przyjaciół” skanuje naszą książkę adresową, a następnie… wysyła ją na serwery Twittera. Wszystko: nazwiska, adresy mailowe, numery telefonów, wszystko to trafia w ręce firmy trzeciej, a nam nawet nie należy się informacja, że takie działanie miało miejsce. Dane te są przetrzymywane na serwerze przez 18 miesięcy.
Twitter nie zamierza przepraszać, mimo, iż nigdzie nie informował o metodzie działania jego aplikacji mobilnej. Program będzie zaktualizowany i będzie powiadamiał użytkowników, że dane są wysyłane na zewnątrz. Sprawa „zamknięta”. Również dla mnie. Rozważam skasowanie konta. Jak ktoś mnie chce oszukać, to czemu mam dalej współpracować? Parcie na szkło, póki co, powstrzymuje mnie od zaprzestania tweetowania, ale może w końcu się przemogę… ;-)
Oszukuje nas nie tylko Twitter. Również niedawno wypłynęła „usterka” w aplikacji Daemon Tools. To bardzo popularny program dla Windows, który tworzy wirtualne napędy optyczne. Dzięki temu nie musimy nagrywać plików ISO na płyty, a otwierać je z dysku tak, jakby to były płyty CD/DVD. Daemon Tools współpracuje z usługą MountSpace, o czym informuje podczas instalacji programu. W zamian za „darmowość” aplikacji, do MountSpace wysyłane są opisy obrazów płyt, z których korzystasz. Zbieranie tych danych można jednak wyłączyć. Podobno, bo wyłącznik nie działa. Dane dalej są wysyłane, a wyłączenie usługi oznacza „niewyrażenie zgody na ich przetwarzanie”. Regulaminy Daemon Tools i MountSpace są napisane w tak ogólnikowy i pokrętny sposób, że właściwie nie da się z nich wyciągnąć żadnych wniosków. I znowu jesteśmy robieni w bambuko.
Takie działania należy piętnować. Bo, jak pisałem na samym początku, doskonale rozumiem czemu dane portale zbierają moje dane w zamian za świadczenie usług. Robią to zamiast pobierać ode mnie opłaty za korzystanie z ich witryn. Dla mnie sprawa jest jasna. Gorzej, jak ktoś próbuje coś robić po kryjomu, za moimi plecami. Jak mnie oszukuje. Wtedy trzeba pokazać środkowy palec takiemu przedsiębiorcy i więcej z jego usług nie korzystać*
* Napisał hipokryta, który wciąż korzysta z Twittera ;-)
Maciek Gajewski jest dziennikarzem, współprowadzi dział aktualności na Chip.pl, gdzie również prowadzi swojego autorskiego bloga.