REKLAMA

Złe piksele, niedobre.

27.12.2011 19.17
Złe piksele, niedobre.
REKLAMA
REKLAMA

Zapraszam do przeczytania kolejnego gościnnego wpisu Tomka Wawrzyczka, który oprócz zabierania nas w przeszłość dzięki archiwalnym numerom „Młodego Technika” pisze też o innych, bardziej… życiowych sprawach.

Niecały rok temu przeprowadziłem się do nowego domu i postanowiłem, że skoro dom jest nowy, to może warto, żeby i meble były w nim nowe, i pralka, i lodówka i tak dalej. Telewizor też postanowiłem mieć nowy, a dotychczas używany, kilkunastoletni, jeszcze kineskopowy, przekazać pierwszemu chętnemu za friko. Jak postanowiłem, tak zrobiłem.

Stał sobie nowy telewizor w nowym domu, cieszył wzrok, zachwycał elegancją, radował soczystością obrazu. I całe to szczęście trwałoby pewnie w nieskończoność, gdyby nie mały problem. Problem nazywa się piksel i od kilku dni świeci pięknie, tyle że non stop tak samo intensywnie i zawsze na zielono.

Zielona kropka właściwie nie przeszkadza mi w oglądaniu na przykład moich ulubionych “Gwiezdnych Wojen”, w końcu jedna plamka więcej w galaktyce, jedna mniej, żadna różnica, ale krew mnie zalewa i nerwy puszczają, kiedy świecący pryszcz pojawia się na czole ojca Mateusza, na nosie sędzi Anny Marii Wesołowskiej lub, o zgrozo, na krągłościach Joanny “Tap Madl” Krupy. O co chodzi z tym nadaktywnym pikselem?

Łatwo się domyślić, że zielona plama na nieskazitelnym obliczu mojego nowego telewizora to tak zwany “gorący piksel”, czyli wada fabryczna matryc światłoczułych i monitorów ciekłokrystalicznych, powstająca między innymi z powodu zanieczyszczeń, które osadzają się na matrycy lub ekranie w trakcie ich produkcji. Bez względu na przyczynę, martwe, czyli nieświecące, lub gorące, czyli świecące zawsze jednym kolorem piksele, to raczej efekt nie dołożenia dostatecznych starań przez producenta, by zapewnić taką jakość swoich produktów, żeby były one wolne od wad, niż efekt eksploatacji urządzenia niezgodnie z przeznaczeniem.

Jeśli pralka po miesiącu od zakupu przecieka, bateria w półrocznej komórce przestaje się ładować, silnik w nowej kosiarce nie startuje, a w świeżo nabytych słuchawkach hi-fi lewa strona nagle głuchnie na amen, to co robimy? Bierzemy w dłoń paragon i udajemy się do sklepu lub najbliższego punktu serwisowego i wymieniamy wadliwy towar na nowy albo zlecamy jego naprawę na koszt producenta. Przed nabyciem wadliwego towaru chroni nas gwarancja producenta plus kilka przepisów krajowych i międzynarodowych.

Błądzi ten, kto myśli, że jeśli matryca w jego lustrzance lub monitor w niedawno zakupionym laptopie nabawi się wadliwego piksela, to producent wymieni mu sprzęt na nowy. Wadliwy piksel, choćby nie wiem jak uprzykrzający życie, nie jest objęty gwarancją. Zadziała ona, zgodnie z normą ISO 13406-2, dopiero wtedy, kiedy matryca lub ekran LCD dostanie wysypu pryszczy, jak w ospie wietrznej, z martwych lub gorących pikseli. Albo i z jednych, i drugich.

Są tacy, którzy stają w obronie producentów i twierdzą, że jak ktoś kupuje tanie monitory, to potem ma za swoje. Przypadek mojego telewizora i jego uroczo wkurzającej zielonej kropki na ekranie obala tą teorię. Wadliwy piksel pojawił się w jednym z droższych, najnowszych modeli w ofercie jednego z przodujących producentów, szczycącego się wręcz tytułem lidera technologii. Nazwy producenta nie podam do publicznej wiadomości, żeby nie robić mu niepotrzebnego wstydu.

Być może stojących na stanowisku, że konsument jest winny tego, że wybrał tańszy sprzęt, więc nie powinien narzekać na jego wady, przekona, że idąc obranym przez nich tropem, za płaskie jak stół powinno uznać się drogi, które mają raptem kilka dziur na metr kwadratowy, samochód odmawiający posłuszeństwa na środku drogi raz na tydzień nadal jest sprawny, urwana ledwo jedna struna w fortepianie nie wyklucza go do wykorzystania w konkursie chopinowskim, a system operacyjny, który wymaga aktualizacji co miesiąc i restartu w najmniej oczekiwanym momencie… Dobra. Zły przykład.

Chylę czoła przed producentami matryc i ekranów LCD za ich spryt i skuteczność w dbaniu o własne interesy. Do niedawna wydawało mi się, że normy i standardy ISO służą ułatwianiu życia, a nie jego utrudnianiu. Dziś wydaje mi się, że zostały wykorzystane do tego, żeby konsumenta zrobić w konia i ukryć niechlujstwo z partactwem tych, którzy chcą wcisnąć kit ludziom płacącym niemałe, jakkolwiek tego nie definiować, pieniądze za coś, co ma im sprawiać radość, a przynosi, dzięki martwicy lub nadgorliwości pikseli, solidne pokłady zdenerwowania i… bezsilności.

Do napisania tego felietonu, pochylającego się nad problemem wadliwych pikseli, skłoniły mnie własne doświadczenia. Przyznaję się bez bicia. Zrobiłem to jednak nie z chęci poużalania się nad sobą. Do mojego zielonego piksela przywykłem, zacząłem go nawet lubić. W końcu nie każdy ma wypasiony telewizor 3D za kupę kasy, który ma świecący punkcik na ekranie. Postanowiłem poruszyć ten temat, bo uważam za jawną bezczelność ze strony producentów, że wadliwość ich produktów starają się (widać skutecznie) przerobić na stan prawidłowy dzięki normom. Poruszyłem go, bo krew się we mnie gotuje, kiedy czytam o “wyrazistej ostrości obrazu”, “soczystości barw” i tym podobnych reklamowych bzdurach. Odnoszę wrażenie, że wyrazista ostrość i kipiące sokiem barwy w zderzeniu z pikselem jarającym się zielenią lub innym kolorem służą temu, żeby poszkodowany konsument łatwiej mógł na ekranie swojego wypasionego monitora wadliwy piksel zauważyć i popaść w nerwicę, że nie pozwala mu ów piksel skoncentrować na tym, co monitor wyświetla.

Tomasz Wawrzyczek: Rocznik 69. Z wykształcenia programista o specjalizacji „programowanie maszyn matematycznych” (takie były kiedyś specjalizacje). Z pasji projektant i fotograf. Z zawodu: projektant wzornictwa przemysłowego w zakresie GUI. Z życia członek rodziny. Z mieszkania w Rybniku.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA