REKLAMA

Zapach wywoływacza o poranku, czyli rzecz o fotografii bezpikselowej

21.12.2011 19.18
Zapach wywoływacza o poranku, czyli rzecz o fotografii bezpikselowej
REKLAMA
REKLAMA

Kolejny wpis Tomka Wawrzyczka, tym razem nie o zegarkach Bonda ani z cyklu przeglądu archiwalnych numerów „Młodego Technika”, a o fotografii i tym, co w niej ważne. Zapraszamy!

Kupowanie w czasach pełnej niemal dominacji fotografii cyfrowej aparatu analogowego, a już w szczególności aparatu na klisze polaroidowe, wydawać się może przejawem hajterstwa albo nadmiaru gotówki. Nic bardziej mylnego. A nawet bardziej.

Zrobiłem sobie prezent pod choinkę, oczywiście w tajemnicy przed samym sobą, żeby było to miłe zaskoczenie – kupiłem polaroida Fuji Instax 210 z dwoma kasetami wkładów. Całość za 450 złotych. Przyznacie, że cena niezbyt wygórowana jak na zrobienie sobie dobrze. Przemek Pająk namówił mnie na małą recenzję tego aparatu. Wiecie, że recenzent ze mnie, jak z Matiza wóz pancerny, więc pozwoliłem sobie wykorzystać okazję nie tyle do zrecenzowania mojego nowego nabytku, a do podzielenia się z Wami kilkoma spostrzeżeniami dotyczącymi tego, jak zmieniła się fotografia w dobie “cyfrówek”.

Przyznaję się, mam świra na punkcie fotografii. A na punkcie aparatów fotograficznych, zwłaszcza tych nie przesiąknietych elektroniką, takich na kliszę mało, średnio i wielkoformatowe, mam już niemal obsesję. Fetysz niemal. Co widzę starodawne cacko robiące cudne zdjęcia, nie mogę się opanować i kupuję. Mam tych cudeniek w domu kolekcję bardziej niż pokaźną, licząc od tych skomplikowanych, poważnych, profesjonalnych, jak to się ładnie nazywa, po te, które dwie dekady temu leżały na półkach sklepów “nie dla idiotów”, jako że były idiotenurządzeniami. I żeby nie było niedomówień – nie kolekcjonuję ich dla samego kolekcjonowania, ale dla fotografowania. Wszystkie moje aparaty są w pełni sprawne, zarówno te, które wyprodukowano rok temu, jak i te, które pochodzą z początków XX wieku, bo i takich się dorobiłem.

Mój najnowszy nabytek możecie sami poznać na stronie producenta, a jeśli chcecie znać moją opinię o nim, to będzie ona krótka: świetny aparat, prosty, wręcz trywialnie prosty w obsłudze, we właściwych rękach robi przedniej jakości zdjęcia, doskonale wyostrzone, o żywych barwach mimo, że to nadal polaroid z całą paletą wad tej technologii robienia zdjęć. Polecam smakoszom fotografii analogowej i ich różnych wariantów. Można doszukiwać się w nim wad i zapewne kilka się znajdzie. Najboleśniejsza z nich to cena wkładów. Za 20 klisz trzeba zapłacić około 80 złotych. Nie jest to mało, ale koszt odbitki ma, jak w przypadku każdego rodzaju fotografii analogowej, tą zaletę, że uczy pokory przy robieniu zdjęć, a już na pewno oducza bezmyślności.

Mistrz fotografii ulicznej Henri Cartier-Bresson mówił, że rola fotografa nie polega na pstrykaniu wszystkiego, co się rusza i nie ucieka na drzewo, ale na polowaniu z aparatem gotowym do użycia na “tą” chwilę, na właściwe światło, na kompozycję, na temat, na zdarzenie, na historię, którą chce się uwiecznić. Na “moment decisive”. Robienie zdjęć wymaga skupienia, zmysłu obserwacji, wymaga wysiłku. Czyli wszystkiego tego, co fotografia cyfrowa położyła do grobu.

Zdjęcie cyfrowe nie kosztuje nic. Zero. Stąd popularność aparatów cyfrowych, stąd popularność fotografii i stąd… bylejakość zdjęć, które zalewają Internet i rodzinne albumy. Kto by pomyślał dawniej, żeby z wakacji przywozić ponad tysiąc zdjęć! Dziś? Dziś tysiąc zdjęć przywozi oszczędnie fotografujący urlopowicz. A i tak większość z nich ląduje w koszu, bo albo są nieudane, albo na trzydziestu klatkach widnieje to samo. Kiedyś tak nie było, ale kiedyś, nim człowiek nacisnął spust migawki, pomyślał dziesięć razy, bo wiedział, że każda klatka kosztuje go trochę gotówki. Dziś jest za darmo, a jak coś jest za darmo, to jest byle jakie. Smutne? Pewnie.

Fotografia cyfrowa położyła do grobu jeszcze jedną istotną wartość – nie sprzęt się liczy najbardziej, liczy się wytrawne oko tego, który kryje się za viewfinderem aparatu. Odnoszę wrażenie, że dziś za profesjonalnego fotografa nie uznaje się, zgodnie z definicją, osoby, która para się zawodowo fotografią, która robi świetne zdjęcia, ale osobę, która za okrutne pieniądze kupiła najnowszy model najbardziej topowej lustrzanki, nakręciła na nią wypasiony teleobiektyw, powiesiła sobie to na szyi i biega z tym sprzętem po mieście. Można i tak, ale chyba nie o to chodzi w fotografii, nieprawdaż?

Na przestrzeni całej historii mojej zabawy z fotografią zrobiłem kilka tysięcy zdjęć, licząc tylko te, które nie trafiły od razu do śmieci. Lwia ich część została zrobiona aparatami analogowymi, co nie oznacza, że nie używam aparatu cyfrowego. Mam – sztuk jedna. I przyznam szczerze, że ostatnio służy mi do fotografowania artykułów z Młodego Technika na potrzeby moich felietonów w Spider’s Web. Resztę czasu leży na biurku i leniuchuje. Bo w moim przypadku nie ma to jak analog. A ostatnio – polaroid!

Ze wszystkich moich zdjęć za świetne uznaję kilka, góra kilkanaście, zadowolony jestem z może z czterdziestu, reszta zła nie jest, ale raczej nadaje się do archiwum, a nie na prezentację szerszej publiczności. Ale skoro już zostałem przez Przemka Pająka wpuszczony “na salony” w roli fotografującego felietonisty, to pozwolę sobię zaprosić Czytelników do poddania miażdżącej krytyce mojej amatorskiej fotograficznej twórczości na tomekwawrzyczek.com.

Tomasz Wawrzyczek: Rocznik 69. Z wykształcenia programista o specjalizacji „programowanie maszyn matematycznych” (takie były kiedyś specjalizacje). Z pasji projektant i fotograf. Z zawodu: projektant wzornictwa przemysłowego w zakresie GUI. Z życia członek rodziny. Z mieszkania w Rybniku.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA