Spotify zepsuło przyjemność słuchania, ale w tej "Dżungli" widać nadzieję

Świat się kruszy, wspólnoty się rozsypują, a algorytmy mówią nam, kim jesteśmy. A jednak w tej plątaninie lęków pojawia się muzyka, która nie wstydzi się nadziei. Gdy wszystko zmusza do tytanicznej wydajności, dróg na skróty, uproszczeń i banałów, ja wybieram długi spacer z płytą. Posłuchajcie.

Spotify zepsuło przyjemność słuchania, ale w tej "Dżungli" widać nadzieję

Już sam początek jest zupełnie inny. Wydana w 2021 roku płyta "Wczasów", opatrzona wymownym tytułem "To wszystko kiedyś minie", wcale nie zaczynała się od obietnicy. Tytułowe hasło nie zwiastowało, że gorszy okres po prostu przeminie, a po każdej burzy wyjdzie słońce. Jeśli czegoś należało się wtedy chwytać, to tylko końca – prawdziwego i ostatecznego. "Nie martw się, mała – ten świat w końcu zniknie" – śpiewał duet.

"Wczasy nadal idą fatalistyczno-ironiczną drogą" – pisał o albumie Jakub Knera na łamach "Dwutygodnika". To była rzeczywistość rozczarowanych, pieśni tych, którzy nigdy nie zwyciężają i których omijają najsmakowitsze kąski, choć trudno właściwie powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. A może jednak łatwo: kłamstwem okazały się zapewnienia, że sukces to kwestia wcześniejszego wstawania i słynnej zaradności.

Przecież ci niewygrywający też się starają i też chcą – często bardzo mocno. Nic z tego. Wierzyć w to mogą piewcy sukcesów w stylu Macieja Kaweckiego czy Rafała Brzoski.

Dla szaraka przeciętność, trud i znój. Nie dla nich safari w Afryce czy wyprawy katamaranem, wyliczały "Wczasy", ani tym bardziej hotele pięciogwiazdkowe i olimpiady. Dla nich co najwyżej dmuchany basen na działce. Też nieźle – więc może nie ma co narzekać, ale czy nie chcieliśmy czegoś więcej? Czy czegoś więcej nam nie obiecywano?

Z tej perspektywy początek wydanej niedawno płyty "Dżungla" może zaskakiwać. "Wypływam na głębię i gonię słodkie marzenia" – słyszymy już w pierwszym utworze, dostając zapewnienie, że one "gdzieś tam są". Pal licho gdzie – czy na tę chwilę sama możliwość nie jest wystarczająca?

Okładka płyty "Dżungla" zespołu "Wczasy".

To wcale nie tak, że "Wczasy" z fatalistów zamieniły się w niepoprawnych marzycieli. Ani – co byłoby pewnie dużo gorsze – w trefnisiów nabijających się z tych wszystkich optymistów wierzących, że jeśli coś sobie wymanifestujemy, to na pewno tak się stanie, bo przecież wszystko siedzi w głowie, a chcieć to móc. Spokojnie: jeszcze nadzieje okażą się złudne, a ciepły wiatr zwiastujący wiosnę zmyli. Jeszcze trzeba będzie wrócić pod koc, jeszcze nie raz damy się nabrać – "niepokój szarych dni" zdąży nas nawiedzić.

Nowa płyta "Wczasów" to nie krótkotrwała euforia prowadząca do długiej depresji. Ciśnie mi się na klawiaturę słowo "akceptacja", ale byłoby ono mylące i chyba nieprawdziwe. Wystarczy posłuchać "Policji". Jeśli współczesne hymny pokoleniowe, manifesty, to tylko takie. Daleko im do "Dzieciaków atakujących policję" czy innego klasyka, "Strzelb z Brixton". Nie ma tu happysadowej ironii ("O jak ja kocham to miejsce, tu jest tyle policji, czuję się bezpiecznie") ani rapowej agresji i pustosłowia, ale wciąż jest drzemie gotowość do walki z opresyjnym, niesprawiedliwym światem.

Wczasowa deklaracja – "Chcemy mieć spokój i wolny czas" – brzmi uroczo marzycielsko, może nawet naiwnie, ale to hasło niesie znacznie większy ciężar. Jest w nim utopijna nadzieja i potężne oskarżenie: że tak podstawowe prawa zostały odebrane. Mówiąc niewiele, "Wczasy" przemycają wszystko. Sama niezgoda też jest siłą.

Albo "Asfaltowe szyje" – przepiękny list miłosny do ukochanego miasta i nie tylko. Do dobrze znanych miejsc, parków, gdzie nawet psy znają twoje imię, przy jednoczesnej świadomości, że nie wszędzie jest idealnie i nie na każdej ulicy serce bije mocniej. Dobrze mieć swoje miejsce, w którym jest się naprawdę u siebie.

A jednocześnie w "Fali" zespół rozlicza się z nieprzyjemną, nie zawsze przyjazną stolicą. Ale nie trzeba odbić się od Warszawy – od jej zawrotnego tempa, przeszklonych siłowni, energii, której się nie czuje – żeby zrozumieć, o czym śpiewają. Potrzeba ucieczki może dotyczyć każdego miasta. Każdej przestrzeni.

Uciekać – ale gdzie? "Gdy nadejdzie noc, zabierz nas nad wodę" – proszą, wskazując na Księżyc, który ma pokazać drogę. Wciąż gdzieś drzemie pierwotny instynkt: potrzeba obcowania z naturą, prawdziwą dzikością, a więc i wolnością. Czyli jednak istnieje. Znowu pojawia się nadzieja. Bo przecież na poprzedniej płycie wyjście za miasto kończyło się rozczarowaniem – w "Biorę do siebie", piosence o przytłaczającej codzienności potęgowanej m.in. przez media społecznościowe, gdzie na każdego spada lawina negatywnych informacji, lasu już nie ma: są nowe bloki. Paskudny świat wdziera się coraz dalej i głębiej, niewiele nam zostawiając. To przeświadczenie nie zniknęło – o tym właśnie jest "Oasis" z nowego albumu. "Tu kiedyś był nasz klub, a teraz biura drzwi". Znany nam świat przeminął. Tyle że to przecież jeszcze nie koniec.

Nadzieja, która nie przemija

Ta nadzieja wciąż jest. Tylko skąd się bierze? Świat odchodzącego 2025 roku nie jest ani trochę lepszym miejscem niż ten kruszący się, pandemiczny, w którym powstawała poprzednia płyta "Wczasów". Nikt nie obruszy się na hipotezę, że jest wręcz gorszy, a przyszłość jeszcze bardziej niepewna. A mimo to przez "Dżunglę" wlewa się słońce.

Może właśnie w tych resztkach tkwi nadzieja. "Dżungla" przywodziła mi na myśl ostatnią płytę Muzyki Końca Lata – zupełnie inną, a jednak mającą wspólny mianownik: w gruncie rzeczy trzeba żyć, póki życie trwa. Tu i teraz. Bo co nam zostało? Tylko walka o sprawy proste, ale najważniejsze.

Szczególnie istotnym drogowskazem są dwa ostatnie utwory zamykające album. "Słońce" może wręcz kojarzyć się z ironicznym "Acidlandem" Myslovitz. Na jednej z najbardziej depresyjnych polskich płyt Artur Rojek zachęcał, by się nie poddawać i brać życie, jakim jest. W kontekście innych mrocznych utworów z "Korova Milky Bar" brzmiało to jak ponury żart, czarny humor, dowcip opowiedziany na pogrzebie, który nie rozładowuje napięcia, lecz boleśnie przypomina, że najgorsze właśnie się wydarzyło. W podobny sposób można by odczytywać "Słońce": "Przestań się oceniać, przestań już zadręczać się" brzmi przecież jak pastisz poradników. Zwłaszcza że powodem do zadowolenia ma być… świecące słońce.

Ale spróbujmy potraktować te zachęty serio, odpowiedzieć na pytania, które stawiają "Wczasy".

"Po co porównywać?" nie musi być bezpośrednim oskarżeniem wymierzonym w media społecznościowe, ale intuicyjnie łapiemy sens. Jak mocno wybrzmiewa to dziś, gdy jedni dzielą się wybitymi minutami ze streamingów, miejscem w 0,0005 proc. najwierniejszych widzów, czytelników czy słuchaczy – i zaczynasz myśleć, czy na pewno nadążasz, czy nie marnujesz czasu, czy jesteś wystarczająco wydajny. Pozornie to pozytywna zabawa, ale presja znów się pojawia: by być na bieżąco, nie zostać w tyle.

Niedawno Michał Ochnik, autor profilu "Mistycyzm popkulturowy", zauważył u siebie "tendencję do optymalizowania sobie rozrywki w bardzo niefrasobliwy sposób". Serial musi być krótki, a dyskografię zespołu poznaje, pomijając "kiepskie" – zdaniem krytyków – płyty.

"Wszyscy operujemy w kapitalistycznym systemie, w którym liczy się wydajność. Nic dziwnego, że przenosimy ten sposób myślenia również na nasz wolny czas" – pisze Ochnik.

Algorymizacja doznań

Podsumowania roku są chwilową ulgą. Dotarło się na metę, można na moment odpocząć przed kolejną gonitwą. Można spojrzeć na swój wynik i stwierdzić, że 10 254 minuty to przecież nie tak źle – może nawet wypadło się całkiem wysoko. Ale zawsze znajdą się tacy, którym poszło lepiej. Mają więcej minut, więcej obejrzanych filmów i seriali, więcej przekartkowanych stron i przeczytanych książek.

A samo Spotify potrafi dobić, przeliczając gust na "muzyczny wiek".

"Masz 68 lat, jesteś starą duszą" – oznajmia aplikacja. Niektórzy mogliby to docenić, ale przecież za takim komunikatem kryje się zarzut. Oto już jesteś tym "wychowanym na Trójce", wujaszkiem przekonującym, że muzyka skończyła się w połowie lat 90., a granie bez gitary jest bez sensu. Próbujesz się oszukiwać, że jest inaczej – a tu proszę: twarde dane, które mówią wszystko. I to nic, że Spotify de facto uderza samo w siebie, przyznając, że zamknęło nas w bańkach algorytmów, karmiąc tym, co już znamy, i trzymając z dala od nowości. Wyrok i tak potrafi zaboleć.

Spotify de facto uderza samo w siebie, przyznając, że zamknęło nas w bańkach algorytmów, karmiąc tym, co już znamy, i trzymając z dala od nowości. Ilustracja: ChatGPT.

Równocześnie inni mówią, że nikogo to nie obchodzi, a poza tym platformy szkodzą, wspierają reżimy i nie dbają o artystów. I mają rację – ale z jednej strony jest ten szaleńczy wyścig, z drugiej kolejna pretensja. A gdzie w tym wszystkim miejsce na muzykę? Na rozmowę o niej? Na chwilę, kiedy słucha się utworu w domu, zostawia komentarz albo idzie na koncert? Ważniejsze staje się wywyższanie, ocenianie z góry.

Ujściem dla tych emocji stał się ciekawy trend na TikToku. Użytkownicy pokazują zrzut ekranu z podsumowaniem Spotify, gdzie widnieje informacja, że dany utwór był słuchany 501 razy. "Dziwne" – odpowiada autor nagrania – "bo ja pamiętam 502 odsłuch" – i prezentuje wideo z koncertu. Można w tym dostrzec pretensjonalność – "ja byłem na koncercie, a wy?" – ale to także sygnał, że liczy się coś więcej niż statystyki. Że są jeszcze chwile, które nie mieszczą się w tabelkach.

"Wczasy" ciekawie igrają z nostalgią. Teledysk cofający do lat 90. i ery VHS-ów – "dzięki wam czuję nostalgię do czasów, w których jeszcze mnie nie było na świecie", pisze jedna z komentujących, a ktoś inny dodaje, że dawniej klip na pewno robiłby furorę w konającym już MTV – wpisuje się w klimat piosenki, choć z innych powodów. "Gdy byłeś młody, na zabawie upływały całe dnie", śpiewają "Wczasy". Wiadomo, co się zmieniło: teraz mamy za mało czasu, "za krótkie noce i dnie". Ale czy na pewno? Nostalgia nie ciągnie tu w odmęty smutku, nie jest płaczem za straconymi latami, które bezpowrotnie minęły, boiskiem, z którego schodziło się po raz ostatni, choć nie miało się świadomości, że już się nie wróci. Jest raczej czymś w rodzaju źródła nadziei, siły i odwagi. "Przypomnij sobie, jak to jest, nie tracić czasu na ten stres" – zachęcają "Wczasy". I znów, w prosty sposób, mówią o wszystkim.

Jeśli ktoś mimo wszystko uzna, że "Słońce" to tylko dowcip, próba zrobienia w konia słuchaczy, "Chwila" albo wprawi w jeszcze większe zakłopotanie, albo rozwieje wątpliwości i wszystko stanie się jasne. To nie żart, lecz rada. "Chwila" to przecież kuzynka "Tu i teraz" wspomnianej Muzyki Końca Lata. Egzotyczny rytm wprowadza w trans, jakbyśmy naprawdę trafili do dżungli – i to nie tej miejskiej – by chłonąć słowa szamana. To jednak nie magia ani czary, ale proste uświadomienie sobie, że „ta chwila to wszystko, co mamy”. Tyle i aż tyle.

Można odnieść wrażenie, że pomyliło się drzwi i trafiło na spotkanie szaleńców afirmujących lepszą przyszłość i udających, że rzeczywistość nie istnieje. Wystarczy zamknąć oczy, a zły świat zniknie. A co, jeśli to jednak ma sens? I nie chodzi o absurdalne poradnikowe hasła, choć – przyznaję – może tak to brzmieć. Ale jeśli ta dziwna więź, poczucie jedności i wspólnej siły to wszystko, co mamy, a zarazem wszystko, czego nam brakuje? Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, czy nie w tym właśnie tkwiła – i tkwi – moc muzyki? To była prawdziwa podróż: czasem słońce, czasem deszcz. Ale na koniec, przez korony drzew, przebiło się przepiękne światło i stało się jasne, że wyprawa miała sens.

"Podnieś do góry ręce / Nie przejmuj się, problemów będzie jeszcze więcej / Teraz, spokojnie, jesteś tutaj z nami / Wyluzuj się, ta chwila to wszystko, co mamy" – tak "Wczasy" kończą swój album, niezwykle ważnym i optymistycznym przysłaniem.

Ale "tutaj, z nami" – czyli gdzie? Ten apel dodaje siły, nawet jeśli słucha się go w pokoju, a nie w klubie, na żywo, podczas koncertu. Naprawdę jest w nim dziwna, nie do końca zrozumiała moc, jakby to wszystko było takie proste i polegało na czymś, co szumnie nazywamy wspólnotą. W samotnym świecie trzeba odzyskać przyjaźń. Twoim sojusznikiem jest ten, kto czuje podobnie jak ty.

Zaimek ważniejszy od człowieka

Jest tylko jeden problem – czy wspólnota jeszcze istnieje? Czy można ją zbudować? Odbudować? Nowej płyty "Wczasów" słuchałem, czytając książkę "Odrzucenie" Tony'ego Tulathimutte’a. To kilka opowiadań, które łączy nie tylko tytułowy brak akceptacji i niemożność znalezienia swojego miejsca.

Paradoks polega na tym, że bohaterowie pierwszych opowiadań mają swoją grupę ludzi. Wydawałoby się, że idealną – otwartą, uważną, pilnującą, by nikogo nie urazić niewłaściwym zaimkiem, nie wykluczyć, nie ocenić. A jednak nawet oni potrafią odtrącać. Nie zaakceptować. I to boli jeszcze bardziej, bo gdzie znaleźć dla siebie miejsce, jeśli nie wśród tych, którzy wyznają te same wartości?

"Jednego na tym durnym świecie nienawidzę: emocjonalnego szantażu; tego sugerowania łagodnym, zmartwionym tonem, że moje odczucia są nieracjonalne; podkreślania szacunku do mnie, którego efektem ma być to, że w końcu przyznam im rację. Tego, że nawet uczucia trzeba trzymać w ryzach, by zgadzały się z ustalonymi konwencjami" – oskarża jedna z postaci. I dodaje później, że internet obiecywał bycie kim chcesz, a tymczasem "w rzeczywistości to on zrobi z ciebie, kogo zechce". Pod każdą maską kryje się inna maska, którą wszyscy biorą za twarz – przestrzega. Nikt nie chce widzieć ciebie.

Tulathimutte, jeśli chwyta swoich bohaterów za rękę, to tylko po to, by zaprowadzić ich coraz niżej. Nie zwalnia przy tym tempa, jakby chciał jak najszybciej dojść do dna. Wcale nie po to, by się odbić. Nie polubiłem tej książki, choć nie można odmówić autorowi trafnych obserwacji.

Celnie pokazuje obłudę fałszywych przyjaciół, społeczności zbudowanych na lichych fundamentach, w których ważniejsza jest odmiana zaimków niż prawdziwe uczucie, emocje czy gotowość do wsparcia. Ludzi, którzy są bliżej niż kiedykolwiek, komentują każde zdarzenie, a jednocześnie są całkowicie niedostępni.

Chwilo trwaj!


W "Odrzuceniu" wszelkie ważne tematy bardzo często dyskutowane są przez "przyjaciół" za pomocą komunikatora. Łatwo okazać zainteresowanie krótkim "trzymaj się", łatwo też ukryć znudzenie i fakt, że tak naprawdę nie obchodzą nas problemy innych – emotikonka ma wystarczyć za pociechę. A gdy zaczyna się robić nerwowo, można zmienić temat albo po prostu opuścić grupę. Nie chodzi tu o drugą osobę, lecz o nas – byśmy to my mogli być z siebie zadowoleni, że jesteśmy tolerancyjni, postępowi, empatyczni. Do czasu – przestrzega Tulathimutte. Ale czy to aż takie zaskoczenie, że człowiek nie zawsze jest dobry, nawet jeśli sprawia wrażenie, że jest?

Nie podobała mi się ta książka, a jednak im więcej czasu mija od lektury "Odrzucenia", tym częściej łapię się na tym, że Tulathimutte, nawet jeśli celowo przesadza, trafnie diagnozuje ułudę i hipokryzję. Tylko co dalej? Podstawił lustro, zgoda, ale chwyta nas za głowę i każe wypatrywać każdej niedoskonałości, byśmy przyznali: tak, to jesteśmy my. Albo: tak, to możemy być my. Chciałbym jednak także nadziei, wiary, a nie jedynie kolejnego potwierdzenia, że "porządek nowy wciąż nie czyni nas szczerszymi i szczęśliwszymi", jak zauważał Łukasz Najder, pisząc w "Krytyce Politycznej" o "Odrzuceniu". Chciałbym też odpowiedzi: co dalej? Szczególnie teraz.

Dlatego bliżej mi do pogody "Wczasów" – wolę (naiwnie) wierzyć, że ta chwila to wszystko, co mamy, więc trzeba próbować, a nie pogrążać się w mroku. Może po prostu trzeba to sobie wyśpiewać. Niech trwa bal nadziei.