Gwiazdor urwał się z choinki i płacze. "Jay Kelly" przypomina, jak ważni są bliscy

Kultowy aktor Jay Kelly (George Clooney) w teorii ma wszystko. Ale kiedy zda sobie sprawę, że wszyscy jego bliscy już dawno o nim zapomnieli, legenda kina będzie musiała poukładać swoje życie na nowo. Jest to ma być opowieść na Święta, to kupuję ją!

Gwiazdor urwał się z choinki i płacze. "Jay Kelly" przypomina, jak ważni są bliscy

Gwiazdy filmowe mają w sobie pewien hipnotyzujący pierwiastek. Uzależniają, fascynują i ekscytują, choć poza tą całą fasadą są przecież jedynie zwykłymi ludźmi. Takimi, którzy – ku uciesze paparazzich – mają swoje problemy, upadki i smutki.

Choć na co dzień o tym nie myślimy, podświadomie lubimy je śledzić i zaglądać do ich życia. Lajkujemy ich posty na Instagramie, oglądamy wywiady, interesuje nas, co czytają, czego słuchają (choćby wtedy, gdy Pedro Pascal polecał fanom jedną z powieści Olgi Tokarczuk), a nawet to, co jedzą na śniadanie.

Aktorzy i aktorki stali się dziś częścią naszego życia, nawet jeśli nie do końca chcemy się do tego przyznać. Dobitnym przykładem jest popularność rozmów "Actors on Actors" publikowanych na kanale Variety, w których znane twarze prowadzą ze sobą lekkie pogawędki o swojej pracy. Często wręcz spijają sobie z dziubków, ale fanom to nie przeszkadza. Liczy się show.

Być może z tego powodu punkt wyjścia "Jay’a Kelly’ego" (reż. Noah Baumbach) wydaje się tak atrakcyjny. To prawdopodobnie jedyna okazja – choć zbudowana na fikcji – by zanurzyć się w prawdzie i tylko prawdzie o amerykańskiej gwieździe. To film o mężczyźnie, który całe życie grał kogoś innego, a nagle postanawia wcielić się w najtrudniejszą ze swoich ról: w samego siebie.

Dziś największe gwiazdy nie mają kontroli nad własnym czasem. Agenci krążą wokół nich z notesami i wydają kolejne polecenia. Widać to szczególnie podczas wywiadów na czerwonym dywanie: aktorzy może i chcieliby chwilę porozmawiać, odpowiedzieć na więcej pytań, ale nigdy "nie ma na to czasu". I o tym właśnie opowiada film – o momencie, w którym Kelly metaforycznie usuwa swoją rozbudowaną tabelkę w Excelu i postanawia zacząć żyć. To nie kryzys wieku średniego, bo bohater już dawno minął jego granicę. Jest „spóźniony na życie” o jakieś dwie dekady. Zanim zdążył zawalić wszystkie swoje relacje, zdobywając przy okazji honorowy tytuł "najgorszego ojca na świecie".

W gruncie rzeczy "Jay Kelly" przypomina nam, jak ważny jest namacalny, relany kontakt z drugim człowiekiem. Zwłaszcza dziś – w erze mediów społecznościowych i masek, które zakładamy, by jakoś funkcjonować w relacjach: z przyjaciółmi, rodziną czy nawet obcymi spotkanymi gdzieś w metrze. Jay Kelly to również maska aktora – ale co właściwie kryje się pod nią?

Reżyser Noah Baumbach podkreśla, jak istotne jest skracanie dystansu w XXI wieku, kiedy spotykasz kogoś obdarzającego cię empatią. Możemy być gwiazdami (jak Kelly grany przez Clooneya), kultowymi ikonami czy ludźmi ze świata show-biznesu, ale ostatecznie liczy się nie tylko szacunek wobec drugiej osoby, lecz również ciekawość tego, co ma do zaoferowania. Gdy Kelly zaczyna rozumieć, jak bardzo spieprzył swoje życie prywatne, uczy się wreszcie zwracać uwagę na ludzi wokół. Bo gwiazdor to też człowiek – a Kelly próbuje posprzątać bałagan, który sam po sobie zostawił.

Tylko czy mu się uda? Między realem a Hollywood wszystko może się wydarzyć. Czy nauczy się słuchać, skoro całe życie to inni mieli słuchać jego? W końcu życie jest nieprzewidywalne. I składa się ze scen, które potrafią odmienić nas w jednej chwili.

Rozliczenie z przyjaźnią

Scena numer jeden. To moment, który zmusza Kelly’ego do pierwszej poważniejszej refleksji. Jay spotyka się z kumplem sprzed lat, Timothym (Billy Crudup), niedoszłym aktorem z ich roku. Z początku scena wywołuje uśmiech – zawsze coś w nas mięknie, gdy na ekranie dochodzi do tego typu reunionu. Jednak w pewnym momencie pojawia się napięcie, podsycane przez wypitą ilość alkoholu. Bohaterowie zdejmują maski, a nam zapalają się czerwone lampki.

Dlaczego nie utrzymywali kontaktu przez wszystkie te lata? Jeśli relacja się urwała, to przecież Kelly – mający status gwiazdy i cały ten dostępny mu "manpower" – mógł bez trudu odnaleźć Timothy’ego. A może to Timothy nie chciał mieć z nim nic wspólnego?

W trakcie rozmowy widzimy nową twarz Kelly’ego – tego prawdziwego, a nie aktorską kreację. Dowiadujemy się, co faktycznie zaszło między nimi. Jay doskonale wie, że ukradł rolę koledze i nigdy go za to nie przeprosił. To było wydarzenie kluczowe dla obu: jeden został międzynarodową gwiazdą, drugi skończył jako terapeuta dziecięcy.

Kelly próbuje rzucać kontrargumentami i jakoś wyjść z twarzą – choć wie, że zraniony Timothy ma rację.
W Kellym zaczyna się coś kotłować. Czy to zalążek autorefleksji, czy jedynie frustracja? Czy Kelly w ogóle żałuje, że wybrał sławę zamiast przyjaźni?

Bo fan to też człowiek

Kolejna sekwencja. Jay Kelly i jego ekipa podróżują pociągiem na festiwal filmowy we Włoszech, gdzie Kelly ma odebrać nagrodę za całokształt twórczości. Mógłby polecieć prywatnym odrzutowcem niczym Taylor Swift, ale decyduje się na publiczny środek transportu. Dlaczego? W jednym z przedziałów jedzie jego młodsza córka, Daisy (Grace Edwards), która wyruszyła w podróż po Europie przed rozpoczęciem studiów. Jak wcześniej podkreślała – nie ma najmniejszej ochoty spędzać wakacji z ojcem. Więc co robi Kelly? Postanawia "dołączyć" do jej wycieczki. To desperacka i kuriozalna próba odbudowania relacji.

Cała sekwencja przypomina film Woody’ego Allena – aktor spotyka w pociągu fanów i wdaje się z nimi w rozmowy. W przedziale widzimy rowerzystów, młodych zakochanych, performatywną nastolatkę, księży, starsze panie i wielu innych. Jay uczy się o nich i odkrywa, jak wiele stracił, żyjąc w hollywoodzkiej bańce, w której konsekwentnie odpychał swoich najbliższych. Bo fani to też ludzie. Podobnie jak jego bliscy, których kompletnie nie doceniał. Szczególnie dwie córki – obie zaniedbane, bo ojciec zawsze wybierał pracę.

Teraz to one odtrącają jego "nowe" uczucia. Starsza wyprowadziła się daleko, a młodsza próbuje od niego uciec, wybierając Europę. Kelly odnajduje ją w trymiga (czyli z Timothym również mógł odnowić kontakt – po prostu nie chciał). Ale to nie znaczy, że Daisy jest z tego zadowolona. Przewraca oczami, denerwuje się, ale daje mu szansę, gdy ten zapewnia, że chce być częścią jej życia. Jednak kiedy Daisy zaczyna opowiadać o swoich ostatnich dniach, Kelly w mgnieniu oka "wyłącza się" i myślami jest już gdzie indziej. A Daisy czyta ojca jak otwartą księgę – zauważa to natychmiast. Cała ta scenka to nie dialog, tylko kolejna rola. Tym razem: 'troskliwy ojciec".

"How can I play people if I don't see people?" – pyta w pewnym momencie Kelly swoich agentów, Rona Sukenicka (Adam Sandler) i Liz (Laura Dern). I ma rację. Odkąd wspiął się na hollywoodzki Olimp, funkcjonował w swoim mikrokosmosie. Prawdziwe życie – to, na które zdecydowały się jego córki – zupełnie go nie dotyczyło. Być może dlatego dziś ta relacja jest tak mocno rozbita.

Ron i Liz nie wiedzą, co mu odpowiedzieć. Zresztą sami mają go powoli dosyć. Opieka nad Kellym – trwająca już około trzy dekady – kosztowała ich własne życie emocjonalne.

Po prostu tańcz!

Kelly ucieka od swojej przeszłości, choć ta wraca do niego w formie migawek i mimowolnie odtwarzających się wspomnień. Bohater baumbachowskiej telenoweli konfrontuje się z nią w sposób połowiczny – niby rozumie, gdzie zawinił, ale nie umie (lub nie chce) powiedzieć przed samym sobą, że w większości przypadków to właśnie on ponosi winę. Że nie powiedział "przepraszam", kiedy nie było jeszcze za późno.

Zamiast wysłuchać, co do powiedzenia ma jego najbliższy "przyjaciel", Ron – sam zmagający się ze swoimi demonami – Jay uparcie udaje, że nic się nie dzieje. Ron robi wszystko, co może: próbuje rozmawiać z Kellym, dobija się przez jego skorupę, pokazuje, że daje z siebie sto procent. Powtarza: "popatrz na mnie, puppy" – swoje charakterystyczne, czułe powiedzonko kierowane do Jaya lub członków własnej rodziny. Ale to czułość rzucana w próżnię.

Podczas festiwalu organizowanego na jego cześć Kelly oddaje się muzyce i zaczyna tańczyć, odpychając od siebie wszystkich bliskich. Aktor ma wszystko gdzieś. Skoro świat jest przeciwko niemu, to on odwzajemnia się tym samym. Tymczasem Ron przeżywa osobisty kryzys, ojciec Kelly’ego zaczyna źle się czuć, jego córki nie przyjeżdżają na uroczystość wręczenia nagrody, a większość współpracowników opuszcza go jeszcze przed dotarciem na miejsce.

Następnego dnia przychodzi kac – i nie chodzi tu o ból głowy, ale o ból duszy. Kelly znów zawalił. Ojciec przyleciał na festiwal specjalnie ze Stanów Zjednoczonych. W tym wieku nie musiał, ale to był gest: mimo wszystkich trudności, tata Kelly’ego jest z niego dumny i próbuje mu to okazać. Jay tego nie dostrzega. A może nie chce dostrzec.

Podobnie rzecz ma się z Ronem. Ta praca go wykańcza; mógłby to wszystko rzucić i skupić się na rodzinie. Tymczasem od Kelly’ego dostaje coś znacznie gorszego niż skromny procent z jego zarobków – dostaje festiwal obojętności. Puppy’ego nie stać na przyjaźń.

Ron naprawdę wierzy w ich relację i nie potrafi odciąć się od Jaya, którego traktuje niemal jak dziecko. Wie, że Kelly sobie bez niego nie poradzi. W ostatecznym rozrachunku nie wybiera siebie – ani swojej rodziny, która go potrzebuje – tylko znów stawia na Kelly’ego. W filmie zobaczymy to wielokrotnie i za każdym razem żal nam Rona, choć to dorosły mężczyzna odpowiedzialny za własne decyzje.

(Nie)szczęśliwe zakończenie

Na koniec pozostaje jeszcze jedna refleksja, związana z premierą filmu na Netfliksie tuż przed świętami. Kiedy oglądałem "Jay’a Kelly’ego" pod koniec sierpnia w Wenecji, w jego słodko-gorzkim finale (którego oczywiście nie zdradzam) akcentowałem raczej tę "słodką" część, szukając iskierki nadziei. Dziś, gdy ponownie oglądam komediodramat Baumbacha, czuję przede wszystkim smutek. Gorzknieje to zakończenie, bo sytuacja Kelly’ego nie daje powodów do optymizmu – nawet jeśli on sam się uśmiecha i wygląda na w miarę pogodzonego.

W święta ten kontrast widać jeszcze wyraźniej. Nie możemy zapominać, że poza lajkami, premierami filmowymi, nagrodą za całokształt i blaskiem wielkiej sceny istnieje jeszcze dom. A w nim – bliscy. Albo, tak jak w jego przypadku, ich nieobecność. Zostaje tylko pustka.

Pod koniec otrzymujemy zlepek scen z filmów, w których Kelly grał (jakich? Tego, rzecz jasna, nie zdradzam). I wtedy Jay pyta Rona – albo siebie samego – z dziecięcą ekscytacją: "Can we go again?" Czy możemy przeżyć to jeszcze raz? Kelly rozumie, że praca w branży filmowej i status gwiazdy były dla niego warte wyrzeczeń.

Ale czy to naprawdę morał tego filmu? Czy to na pewno happy end?

W mojej głowie pojawia się inne pytanie: czy Kelly zadałby to samo pytanie, gdyby obie córki faktycznie mu wybaczyły? Śmiem wątpić.

Kino daje mu namiastkę wspólnoty i poczucie dobrze przeżytego życia, bo nic innego mu nie zostało. Znów odnajduje w sobie pasję do dziesiątej muzy, bo tylko ona może go uratować. To (nie)szczęśliwe zakończenie – kiedy Kelly wróci z Toskanii, jego życie nie zmieni się nagle w geometrycznym tempie. Prawdopodobnie pozostanie podobne. Może stanie się trochę lepszym człowiekiem, może zacznie się bardziej starać. Ale nie cofnie czasu. Nie mamy tu do czynienia z kolejną "Opowieścią wigilijną". To jest – po raz kolejny – real life.

A że zbliżają się święta, to podkreślę jeszcze jedno: Kelly to gwiazdor, ikona kina, więc jemu przynajmniej pozostaje praca na planie filmowym, obcowanie z ludźmi, poczucie przynależności. My – widzowie – należymy do zupełnie innego świata. Tego, który Kelly spotyka w pociągu. Polegamy na sobie, ale fundamentem naszego życia są bliscy. I dla większości z nas nie jest jeszcze za późno.

Jesteśmy trochę jak Ron – który podczas podróży zaczyna rozumieć, jak ważny jest dom. I ludzie, którzy w nim czekają.

Jest w tej myśli coś poruszającego. Przynajmniej on ma szansę na szczęśliwe zakończenie. A jeśli on może, to my też. Czemu nie? Wystarczy zacząć od prostego "I love you". Nawet jeśli tylko przez telefon, jak w przypadku Rona. Tiny steps, puppy – wszystko będzie dobrze.