Dlaczego kochamy seriale, choć z roku na rok są coraz gorsze?

Dziś nie liczą się dyskusje o serialach i kolejne recenzje, tylko liczba godzin, którą spędzamy przed ekranami. Standardy lecą na łeb na szyję, a my zamiast prestiżowego tytułu, włączamy kolejną bezbarwną produkcję.

Fot. shutterstock / Roman Samborskyi

Dlaczego świat pokochał "Z Archiwum X", "Miasteczko Twin Peaks" i "Breaking Bad"? Co sprawia, że oglądamy odcinek za odcinkiem, a po końcu sezonu tęsknimy za ulubionymi bohaterami? Kto przyciąga bardziej Don Draper czy Tony Soprano? O tym pisze w swojej książce "Uwaga, spoiler! Dlaczego kochamy seriale" pisze Konrad Chwast, szef serwisu Rozrywka.Blog związany ze Spider’sWeb.

Konrad Chwast z redaktorską precyzją i fanowskim sercem analizuje, jak seriale przeszły drogę od banalnych sitcomów i oper mydlanych, przez rewolucję nowego złotego wieku telewizji, aż po erę binge-watchingu na platformach streamingowych. Pokazuje, jak zmieniały się tematy, formaty i bohaterowie — oraz jak giganci streamingu zrewolucjonizowali sposób, w jaki oglądamy i przeżywamy fabuły.

Ale jego książka, to nie tylko opowieść o serialach. To również portret nas samych – widzów, którzy szukają emocji, eskapizmu i wspólnoty. To pozycja dla tych, którzy nie tylko oglądają, ale chcą zrozumieć, co za tym wszystkim stoi. Z humorem, dystansem i kulturową świadomością – idealna dla fanów popkultury, binge-watchingu i tych, którzy z serialami dorastali.

W naszej rozmowie Konrad Chwast mówi też m.in. o tym, jak algorytmy portali rządzą naszymi nawykami, czym są wojny streamingowe i dlaczego coraz częściej zamiast inteligentnej rozrywki wybieramy bezmyślną konsumpcję.

Okładka książki "Uwaga, spoiler! Dlaczego kochamy seriale" autorstwa Konrada Chwasta fot. Wydawnictwo SQN
Okładka książki "Uwaga, spoiler! Dlaczego kochamy seriale" autorstwa Konrada Chwasta fot. Wydawnictwo SQN

Twoja książka, "Uwaga, spoiler! Dlaczego kochamy seriale" pozwoliła mi zanurzyć się w serialowej przeszłości, co boleśnie uświadomiło mi, że dzisiejsze produkcje nie umywają się do "Prawa ulicy" czy “Rodziny Soprano”. Masz też takie wrażenie?

Konrad Chwast: Zdecydowanie. Ten niedostatek w nowych produkcjach to jeden z powodów, dla którego postanowiłem napisać "Uwaga, spoiler!". W książce skupiłem się na punktach przełomowych w historii serialu amerykańskiego, ponieważ jego dominacja kulturowa jest gigantyczna. Opisuję m.in. "Mad Mena", "Miasteczko Twin Peaks" czy "Z Archiwum X", które naturalnie budzą w nas dużą nostalgię, bo wiele z tych seriali przypada na czasy naszej młodości. Te tytuły były pierwszym zetknięciem się z nowym rodzajem opowiadania i postaciami, które nie miały swoich pierwowzorów..

Natomiast dzisiaj obserwujemy spłaszczanie kultury, dokonanego przez platformy streamingowe i algorytmy. Dzieje się tak na wielu poziomach, nie tylko w serialach, ale też filmach, muzyce, mediach społecznościowych.

Gdzie widzisz to spłaszczenie kultury?

Na przykład Netflix, kiedy zaczynał drogę ku wielkiemu zwycięstwu na arenie serwisów streamingowych, miał swój algorytm. Na początku działał on bardzo prosto, ale już wtedy, szefostwo wiedziało, że musi dostarczać ludziom te treści, które oni chcą oglądać. Brzmi to banalnie, ale na przykład "House of Cards" powstał dlatego, że użytkownicy szukali słów: "Fincher" i "Spacey". Zatem stwierdzono, iż warto połączyć te dwa trendy.

Dziś jest podobnie, tzn. platformy mając wiedzę o tym, co użytkownicy chcą oglądać, starają się spełnić te oczekiwania. Jeśli Netflix wie, że widzowi podobało się "Yellowstone", gdzie jest park narodowy, piękna przyroda, "Dziki Zachód", będzie szukać takich przestrzeni, by kręcić produkcję wizualnie choć trochę podobną do wspomnianego serialu z Kevinem Costnerem. W taki sposób streaming będzie starał się skusić odbiorców szukających podobnej opowieści. Być może właśnie dlatego na Netflixie pojawiła "Dzikość" z Ericiem Baną, która dzieje się w amerykańskim parku narodowym.

Kupujemy te substytuty bezmyślnie?

Niedawno ukazała się w Polsce rewelacyjna książka "Spłaszczony świat. Jak algorytmy przejęły kulturę, gust i nasze wybory" Kyle’a Chayka, która pokazuje, że produkcje stają są coraz gorsze, bo streamingi nastawione są na bierną konsumpcję i na oglądanie ciągiem, odcinek za odcinkiem. Skutkuje to obniżeniem standardów. Nie liczy się już, ile dany serial będzie dyskutowany, tylko liczy się nas czas spędzony przed ekranem.

Jak było kiedyś?

Na przykład "Rodzina Soprano" miała ambicję, żeby być serialem, który trafia na pierwsze strony gazet po emisji każdego odcinka. HBO chciało, aby ludzie, przychodząc do pracy, rozmawiali o tym, co odwalił ostatnio Tony Soprano. Podobnie było przecież z "Grą o tron". O zaskakującym ścięciu Neda Starka mówili wszyscy! To zresztą ostatni taki wielki serial, który wokół siebie stworzył żywą kulturę.

Dzisiaj dostajemy tak dużo seriali, które są targetowane do tak wielu różnych grup użytkowników, że nasza konsumpcja kultury się po prostu zatomizowała. I niestety widać to, bo produkcje stają się coraz bardziej płaskie, bezbarwne, powtarzalne.

Zatrzymajmy się na zmianach, które zadziały się na przestrzeni lat. Piszesz w "Uwaga, spoiler!", że m.in. "Rodzina Soprano" czy "Breaking Bad" pochodzą z tzw. nowego złotego wieku telewizji. Co było tą nowością?

Wcześniejsze 20-30 lat telewizji amerykańskiej to dość nudny okres. Dominowały proceduralne seriale policyjne, komedie ze śmiechem z puszki. Nigdy wcześniej telewizja i kino nie były tak bardzo odseparowane. Ta pierwsza patrzyła na to drugie z miłością, a kino na telewizję z pogardą.

Wraz z "Rodziną..", a wcześniej "Więzieniem Oz", okazało się, że da się zrobić serial telewizyjny, który niczym nie ustępuje produkcji kinowej. Z wyjątkowo dobrym scenariuszem, z bardzo dobrymi aktorami, choć często byli to ludzie z trzeciego szeregu albo wiecznie czekający na swoją szansę. Telewizja zaczęła zapewniać ambitną, angażującą rozrywkę, która przyciąga miliony i jednocześnie mówi coś o świecie dookoła.

Konrad Chwast, autor książki “Uwaga, spoiler! Dlaczego kochamy seriale” fot. archiwum prywatne
Konrad Chwast, autor książki “Uwaga, spoiler! Dlaczego kochamy seriale” fot. archiwum prywatne

W latach 90. ukształtował się serial telewizyjny, jaki znamy dzisiaj?

Tak, w zasadzie stało się to na przełomie wieków. Wielosezonowe produkcje z fabułą, która dokądś prowadzi. Nie musi mieć konkretnego celu, ale ma zmieniać bohaterów i świat wokół, reagować na rzeczywistość. Zdjęto wtedy z telewizji gorset przyzwoitości. Zaczęto pokazywać przemoc, seks, poruszać tematy rasowe, sprawy mniejszości, ale nie z podręczników, tylko przez pełnokrwistych bohaterów z prawdziwymi problemami.

Nawet w samym nowym złotym wieku telewizja przechodziła zmiany. Zauważasz, że serial "Breaking Bad" złamał zasadę, która mówiła, że główny bohater nie przechodzi transformacji…

Stacje telewizyjne wychodziły z założenia, że skoro seriale są emitowane raz w tygodniu, o konkretnej godzinie, muszą być zrozumiałe także dla kogoś, kto przegapił kilka odcinków. Zatem poszczególne epizody muszą być "oglądalne" w oderwaniu od całości. Nawet w przełomowej "Rodzinie Soprano", mimo że Tony chodził na terapię, nie przeszedł całkowitej metamorfozy. Jego zmiany były tymczasowe – udaje mu się poradzić z bezpośrednimi objawami depresji, ale zasadniczo, w pierwszym i w ostatnim odcinku, bohater jest bardzo podobnym człowiekiem. Ma te same wady, nawet jeśli próbuje przepracować trudną przeszłość i dzieciństwo, to nie dokonuje się w nim taka głęboka, przełomowa zmiana, która teoretycznie mogłaby być celem terapii.

Tę zasadę braku zmiany bohatera zaczęto stopniowo naciągać, ale to dopiero "Breaking Bad" pokazało, że można ją całkowicie złamać i uczynić metamorfozę centralnym tematem serialu.

Produkcja serialu wymaga ryzyka. Czy to, na które narazi się szefowie produkując "Miasteczko Twin Peaks" Lyncha można porównać z tym, które podejmuje kierownictwo dzisiejszych streamingów?

Na pewno są pewne podobieństwa – zarówno w przypadku Davida Lyncha, jak i wtedy, gdy Netflix czy Disney decydują się zlecić nietypowy projekt, trzeba zaryzykować pieniądze i mieć nadzieję, że się zwróci. Natomiast w telewizji przełomu lat 80. i 90. było jednak trudniej (i w ogóle w klasycznej telewizji wciąż tak jest), bo serialowi trzeba zapewnić odpowiednie godziny emisji, wpisać go w ramówkę. Nie ma tam takich możliwości jak w przypadku serwisów streamingowych, które mogą precyzyjnie "stargetować" daną produkcję do konkretnego typu widza, policzyć sobie, ilu widzów na świecie interesuje się na przykład tajemniczym fantasy, i założyć, że globalnie to się w jakiś sposób zwróci.

Poza tym serwisy operują na ogromnej bazie danych. Mają dostęp do kilkudziesięciu lat historii telewizji i kina, mogą analizować, co działało, a co nie. A na przełomie lat 80. i 90. XX wieku w Stanach nie było jasne, w co warto inwestować i jakie mogą być konsekwencje zaproszenia na pokład oryginalnego, trochę szalonego reżysera, jakim był Lynch.

W książce zauważasz, że "Miasteczko…" było sukcesem niepozornym. Co masz na myśli?

Sukces objawił się już na początku, bo serial wyprodukowała ABC, czyli jedna z trzech głównych stacji USA. Postawiono na tytuł, którego próżno było szukać w historii telewizji amerykańskiej. Pierwszy sezon "Twin Peaks" był hitem, ale im dalej, tym bardziej stacja przekonywała się, że to był błąd i z serialu najpierw odpadł Lynch, a potem go skasowano i produkcja na lata zniknęła i została zapomniana.

Oczywiście już wtedy, na początku lat 90., serial miał rzeszę fanów, także w Polsce. W epoce pirackich płyt CD przekazywano sobie odcinki z rąk do rąk. Ale jednocześnie – mam wrażenie – telewizje w tamtym czasie nie były jeszcze gotowe, by z tego, co Lynch zaserwował, wyciągnąć konkretne wnioski. Dopiero później zaczęto do "Twin Peaks" wracać i odkrywać, jak bardzo był to serial przełomowy.

Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi
Współcześnie seriale to przede wszystkim produkty, które mają utrzymać uwagę widzów przed ekranami Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi

Co prawda "Mad Men", o perypetiach Dona Drapera, speca od reklamy z lat 50., zadebiutował ponad dwadzieścia lat po "Miasteczku…". Podobnie jednak dziś trudno wyobrazić sobie taką produkcję. Siedem sezonów, 92 odcinki i… tylko przyzwoita oglądalność.

To właśnie wyjątkowy przykład na to, że stacja AMC zdecydowała się kontynuować projekt, który był dla niej przede wszystkim przedsięwzięciem wizerunkowym, wiązał się z prestiżem. Oczywiście, jak na warunki stacji, wyniki oglądalności były całkiem przyzwoite, ale trzeba pamiętać, że z każdym kolejnym sezonem aktorzy przychodzą po wyższe gaże, a koszt produkcji rośnie. To zresztą jeden z powodów, dla których seriale są dziś coraz krótsze.

Kontynuowanie "Mad Mena" naprawdę wymagało odwagi. We wszystkich kultowych serialach widać wyraźnie, że bez niej nie dałoby się ich w ogóle zrealizować. To samo AMC wyprodukowało również "Breaking Bad", które też nie było wielkim hitem stacji. Mimo to postanowiono kręcić dalej. Serial zyskał międzynarodową sławę dopiero, kiedy trafił na Netflixa.

W porównaniu do sytuacji seriali AMC, streaming ma dziś ogromny komfort: może wypuścić wiele pierwszych sezonów, bardzo łatwo sprawdzić, ile godzin widzowie spędzają przy danej produkcji i na tej podstawie zdecydować, czy warto ją kontynuować, czy nie. Pod tym względem – czy to dziś, czy kiedyś – i streaming, i telewizja – nie licząc wyjątków – są po prostu bezwzględne. Bo ostatecznie chodzi o pieniądze.

Myślisz, że kiedyś stacje telewizyjne i streamingi miały więcej przestrzeni na sztukę?

Tak, chociaż nadal mówimy o produkcie, który ma przyciągnąć widza i reklamodawców. To co dzieje się dzisiaj z serialami znajduje odzwierciedlenie w tym, co Mark Fisher mówił o desakralizacji kultury. Fisher pisał o tym, że jeśli sprowadzamy kulturę wyłącznie do towaru, "kontentu", który ma generować zysk, to zatraca ona swoje duchowe lub symboliczne znaczenia, że ulega spłaszczeniu – jak na przykład treści tworzone tylko po to, aby angażować widza przez określoną liczbę godzin czy zachęcać do ciągłego przedłużania subskrypcji. Filozof nazywał to "ontologią biznesową", czyli  przekonaniem, że wszystko jest lepsze, jeśli jest biznesem. Otóż nie wszystko i nie zawsze. I to, moim zdaniem, jest jeden z powodów – wracając do początku naszej rozmowy – dlaczego te seriale są dziś po prostu gorsze.

Zresztą mam też taką myśl dotyczącą wspólnotowego przeżywania kultury. Bo to się gdzieś nam rozmyło. A przecież zdarzają się jeszcze rzeczy wybitne. Jedną z nich, która pojawiła się w ostatnich latach, jest "Andor", osadzony w świecie "Gwiezdnych wojen", ale będący najlepszym serialem politycznym od czasów "House of Cards".

Zaraz za Lynchem do telewizji trafili inni reżyserzy kino­wi. Czy to garnięcie się na mały ekran dotyczyło też aktorów i aktorek?

W latach 90. nie było aż takich pieniędzy, żeby pojawienie się na małym ekranie opłacało się znanym aktorom i aktorkom. Dopiero w latach 2000 zaczęto dostrzegać, że udział w serialu telewizyjnym nie jest czymś deprecjonującym, nie oznacza zejścia szczebelek niżej na drabinie kariery. Zobaczono, że tam też można robić rzeczy ambitne, pojawiła się przestrzeń na poważne role, ciekawe historie i dobre scenariusze. Takim sztandarowym przykładem jest udział Steve’a Buscemiego w "Zaginionym imperium" o mafijnych porachunkach na początku XX wieku. Mam wrażenie, że ten aktor zapoczątkował migrację twórców z wielkiego ekranu na mały.

Z drugiej strony, jak sam zauważyłeś, kiedyś telewizja tworzyła gwiazdy. Dziś aktorzy i aktorki przyjmują role w serialach z pocałowaniem ręki. Ale czy nie masz uczucia przesytu, gdy na ekranie po raz kolejny widzisz Nicole Kidman?

Tak, zdecydowanie! Okazuje się, że w tym wypadku Polska jest trendsetterką (śmiech) Przez długi czas w rodzimych telewizji i kinie kilku aktorów "obskakiwało" wszystko, co się dało. Na ekranie pojawiały się te same twarze, tylko w różnych konfiguracjach.

Dziś seriale z Nicole Kidman powinny być klasyfikowane jako oddzielny gatunek. Bo rzeczywiście aktorzy z górnej półki grają bardzo dużo w serialach, co zaczyna być zwyczajnie nudne.

A w czasie, o którym piszę w książce, trend był odwrotny. Zatrudniano ludzi, którym brakowało do pierwszego. Grali wcześniej w reklamówkach, szukali swojego miejsca, albo ukończyli niewielkie, kilkumiesięczne kursy aktorskie, jak ten, na który chodził Joey z "Przyjaciół". I te osoby były przez producentów wyciągane dosłownie znikąd i obsadzane we wspaniałych rolach. Niemal z dnia na dzień stawały się gwiazdami.

Czy ilość gwiazd w serialach to jedno z oblicz wojn streamingowych?

Oczywiście. Wojny streamingowe, a więc gigantyczny cykl inwestycyjny wywołany chęcią walki o udział w streamingowym torcie działał jak magnes również na aktorów. Rozpoznawalna, lubiana twarz na miniaturce w platformie streamingowej po prostu przyciąga. To jest bardzo proste, acz skuteczne narzędzie marketingowe. Teraz sporo mówi się o Vanessie Kirby, która niedawno zagrała w "Fantastycznej Czwórce", a zaledwie kilka dni temu pojawiła się rozpiska nowych filmów i seriali dla Netflixa. I oczywiście, wśród nich jest tytuł z Kirby w roli głównej. To już nie jest przypadek, tylko strategia oparta na twarzach, które mają gwarantować kliknięcia, oglądalność i przedłużenie subskrypcji.

Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi
Czy seriale z aktorami znanymi z produkcji kinowych powinny być klasyfikowane jako oddzielny gatunek? Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi

W wojnie streaminowej za 2019 uznaje się za kolejny rok przełomu. Co się wtedy stało?

Skończyła się "Gra o tron" na HBO, a wraz z nim era wspólnego przeżywania kultury serialowej. Trudno teraz znaleźć tytuł angażujący niemal wszystkich. Dziś, gdy serial debiutuje, ma swoje "okienko obecności" która trwa góra dwa dni. Jeśli tytułem zainteresują się duże media, może pożyć trochę dłużej. Tak było w przypadku brytyjskiego "Dojrzewania" na Netflixie o nastolatku, który zabił swoją rówieśniczkę. Serial doczekał się bardzo rzeczowej, merytorycznej dyskusji, ale to rzeczywiście była wyjątkowa sytuacja. Znaczna część tych setek seriali, które wchodzą do streamingu każdego roku, po prostu znika z radarów chwilę po premierze.

Ponadto to właśnie wtedy do walki o widzów ruszył Disney+, Apple TV+ i zaczęły się wspomniane wojny streamingowe.

Netflix, ale też inne streamingi wypuszczają wszystkie odcinki konkretnego serialu tego samego dnia. Natomiast moda na binge’owanie (czyli oglądanie odcinka za odcinkiem) rozpoczęła się w 2013 roku, wraz z premierą całego sezonu "House of Cards". Był to szok!

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że model udostępniania całych sezonów da twórcom większą wolność, wręcz możliwość tworzenia dziesięciogodzinnych filmów, jak to ujął Fincher w kontekście produkcji "House of Cards". W praktyce jednak okazało się, że ten format idealnie wpisał się w rytm współczesnej kultury i dynamikę mediów społecznościowych. Binge-watching przyczynił się do jeszcze większej efemeryczności seriali. Paradoksalnie – choć spędzamy przy nich więcej czasu naraz – to wszystko dzieje się szybciej, intensywniej, a potem znika. Jeśli mamy dostęp do kilku odcinków z rzędu, łatwiej zostajemy "na jeszcze jeden", nawet kosztem niewyspania. Gdyby epizody ukazywały się raz w tygodniu, musielibyśmy się zatrzymać, poczekać, przemyśleć, a tak to raczej pochłaniamy niż przeżywamy.

Do tego dochodzą dziwne decyzje związane z montażem – krojenie materiału pod algorytmy i "zachowania binge’owe" widzów. Często czuć, że struktura odcinków jest podporządkowana nie opowieści, lecz temu, jak długo jesteśmy w stanie utrzymać uwagę w maratonie oglądania.

Co prawda twoja książka dotyczy telewizji amerykańskiej, ale jakbyś miał wskazać polskie tytuły, które zmieniły naszą telewizję to jakie by to były?

Niestety polska telewizja ma tendencję do rozwijania się w stosunku do kogoś. A to stawiamy sobie za wzór BBC, a to seriale chcielibyśmy robić takie, jak Amerykanie. Ostatnie kilkanaście lat pokazało, że nawet widzowie fantazjują o polskiej "Grze o tron". Jest natomiast kilka tytułów, które może nie zmieniły całego medium, ale twórcy powinni się im dokładnie przyjrzeć, bo są wybitne.

Przede wszystkim jedna z najlepszych produkcji polskiej telewizji, czyli serial "Dom". To dosłownie i w przenośni kawał historii, jeden z najdłużej emitowanych, choć ma tylko 25 odcinków. Innym świetnym przykładem dobrej telewizji jest "Ranczo", na przestrzeni ostatnich lat mogliśmy obserwować, jak zyskuje status kultowego. I choć to serial na pierwszy rzut oka niepozorny, to sposób, w jaki patrzy na małą, oddaloną od centrum miejscowość jest ujmujący i był czymś wyjątkowym te prawie 15 lat temu.

W Hollywood wiele mówi się o sztucznej inteligencji i jej wpływie na branże serialowo-filmową. Czy twórcy mają się czego bać?

AI już zmienia branżę filmową i serialową. Zaczynając od tego, że sztuczna inteligencja odpowiada za systemy rekomendacji, które na takim Netfliksie odpowiadają za znakomitą większość poleconych widzowi seriali. Branża rozrywkowa zresztą bardzo szybko zauważyła, że AI zmienia zasady gry – właśnie tego dotyczył strajk scenarzystów z 2023, zakończony zresztą korzystnymi dla artystów regulacjami. 

W tym momencie AI jest testowane jako narzędzie do lokalizowania treści streamingowych, czyli tłumaczenia i dubbingowania filmów i seriali. A w sferze efektów specjalnych i postprodukcji sztuczna inteligencja już gwałtownie przyspieszyła proces montażu i tworzenia efektów specjalnych. I tak, artyści, podobnie jak wszystkie zawody kreatywne, mają się czego bać, bo jaka będzie skala tych zmian, przekonamy się pewnie po fakcie. A jeśli nie będzie powstaną instytucje czy zrzeszenie broniące praw artystów, to nic nie zatrzyma korporacji przed optymalizacją, czyli oszczędnością.