Potęga prywatności, czyli wolność zapomnienia
W dobie powszechnego podglądactwa i pogoni za pięcioma sekundami sławy prywatność staje się cnotą i luksusem. Cyfrowy świat bywa paliwem dla traum i chorobliwych zachowań.
W dobie powszechnego podglądactwa i pogoni za pięcioma sekundami sławy prywatność staje się cnotą i luksusem. Cyfrowy świat bywa paliwem dla traum i chorobliwych zachowań.
Co jest gorsze? Jałowy (doom)scrolling czy utarczki słowne z botami lub przypadkowymi ludźmi? Spędzanie całego wieczoru na oglądaniu tiktoków czy przymus posiadania opinii? Niedawno Bartosz Kicior na naszych łamach pisał o tym, jak angażowanie się w dyskusje internetowe napędza przemysł medialny i daje zarabiać wielkim firmom IT oraz samozwańczym ekspertom. Jedni krzyczą, produkują się, inni natomiast są widzami tego cyrku.
Jednym z boleśniejszych rozczarowań w życiu jest upadek autorytetów, osób, którym wierzyliśmy. Czasem oglądamy ten proces przez medialną szybę, czytając lub oglądając informacje o wybrykach naszych idoli. Ten bezpieczny dystans pozwala nam chronić się przed prawdą, zawsze możemy sobie powiedzieć, że "ktoś się uwziął na naszych ulubieńców". Najgorzej, gdy idole kompromitują się na naszych oczach, niekiedy wręcz na żywo, w bezpośrednim kontakcie z nami.
Sam przeżyłem kilka takich rozczarowań, gdy osoby ze świata kultury, sztuki, nauki okazywały się oszustami, manipulantami, nienawistnikami. Niekiedy wystarczyło poczytać ich posty lub komentarze w mediach społecznościowych albo wejść z nimi w dyskusję. Parę zdań, kilka ostrych słów i opadały maski, które sami tym postaciom nakładaliśmy, patrząc poprzez ich dzieła czy dokonania.
Oczywiście i przed epoką mediów społecznościowych dochodziło do takich sytuacji. Trzeba było jednak bardziej się postarać, pójść na koncert, do teatru, na wykład, spotkanie autorskie i dopchać się do idola. Ale i w takich sytuacjach cenione przez nas osoby wciąż starały się odgrywać swoje role. W epoce mediów społecznościowych, w których rządzi logika "najpierw pisz/mów, potem myśl", o rozczarowania wiele łatwiej.
Zejście autorytetów do przestrzeni masowej, tak rzadkie w świecie fizycznym, okazało się ciosem w strukturę władzy symbolicznej. Z jednej strony "stare" autorytety zyskały nowe kanały dotarcia do mas i promocji, z drugiej otworzyła się szansa na zaistnienie dla osób, które nie mogły się pochwalić dobrym pochodzeniem, majątkiem, a nawet talentem.
Śmierć prywatności, coraz głębsze utożsamianie się publicznego z tym, co w sieci, sprawiły, że poza rozczarowaniem pojawiły się także inne, poważniejsze zagrożenia. W zaskakująco krótkim czasie zdjęcie z prywatnej chwili może zostać skradzione i rozpowszechnione publicznie; to się sprawdziło w rosnącej liczbie przypadków hakowania, wymuszeń i szkód osobistych. Możemy też nigdy nie uwolnić się od szkodliwej relacji. Bo albo ktoś będzie nas stalkował i szpiegował, albo sami będziemy uprawiać taki gwałt na sobie.
Pierwszy z brzegu przypadek. To oszukany i zdradzony mężczyzna, który od roku codziennie śledzi aktywność swojej byłej w sieci. Żeby była jasność: dziewczyna zablokowała go we wszystkich kanałach, z numerem telefonu włącznie. Mimo to mężczyzna śledzi ją ze służbowych i fejkowych profili. Jest to o tyle łatwiejsze, że była partnerka jest bardzo aktywna w sieci. Siłą rzeczy więc nasz porzucony nie może zamknąć etapu "żałoby" i wrócić do równowagi psychicznej.
Łatwo jest radzić odcięcie się, wyjście z tego piekielnego uzależnienia, ale rozumiem, że gdy istnieje pokusa "utrzymania nadziei" w postaci śledzenia byłej, trudno przestać. To tak jakby alkoholikowi polecić odwyk w gorzelni. Umówmy się: siła charakteru nie wystarczy, trzeba jeszcze technicznego wsparcia.
Postawmy się też w roli stalkowanej osoby. Szczególnie takiej, która jest aktywna w sieci albo wręcz media społecznościowe są jej narzędziem pracy.
Śmierć prywatności sprowadza na nas też ciągły stres. Bywa, że obecność w sieci, zwłaszcza aktywna, przybiera formę obsesji. Świetnie pisał o tym na naszych łamach Marek Szymaniak w tekście "Jak nie wykasowałem Facebooka i bardzo tego żałuję". Marek pisał, o wielkim trudzie, z jakim wiąże się wyjście z mediów społecznościowych i ucieczka do świata prywatnego. "Klatka, w którą dobrowolnie wszedłem kilkanaście lat temu, dziś wydaje się wrośnięta tak bardzo w rzeczywistość, że nie sposób się z niej wyrwać. Poczucie pustki, bo trudno mi wyobrazić sobie świat bez tych wszystkich, choćby i iluzorycznych kontaktów" – pisał nasz autor.
Obecność w mediach społecznościowych prowadzi do nawyków, które można uznać za kompulsywne i szkodliwe. Pilnujemy swoich telefonów jak największego skarbu, regularnie sprawdzamy pocztę i wyczekujemy powiadomień w socjalach. Wydaje nam się, że w ten sposób kontrolujemy swoje życie i tkaną latami tożsamość. Chociaż, co oczywiste, gramy w grę, na której zarabiają big techy.
Wolność, jaką oferuje wylogowanie się z sieci i odrzucenie iluzorycznej potrzeby kontroli nad swoim cyfrowym "JA", jest nagrodą, która nie jest łatwo dostępna.
W swojej nowej książce "The Right to Oblivion" Lowry Pressly, filozof, badacz i pisarz, zwraca uwagę, że nawet częściowe odcięcie się od mediów społecznościowych daje pozytywny efekt.
Wyjście poza ideologię informacji, która zakłada, że to, kim jest dana osoba, można w pełni wyrazić, zrozumieć i zapisać w danych lub innych reprezentacjach – w obrazach, tekstach czy innych relacjach – to właśnie pierwszy krok w stronę wolności. Nie jesteś osobą, która istnieje w mediach społecznościowych.
Autor poleca złoty podział na "publiczne" i "prywatne". To, co związane jest z naszą działalnością zawodową i jest nam niezbędne, zostawmy w sieci. Zaś to, co prywatne, zachowajmy dla siebie. Prywatność chroni przestrzeń i czas przed obcymi, oferując nam szansę na życie z naszymi uczuciami i myślami, które nie staną się narzędziem w rękach wrogich lub toksycznych osób. Jeśli uznamy, że nie da się żyć we współczesnym świecie bez pozostawiania cyfrowego śladu, wydaje się sugerować książka Pressly'ego, musimy przynajmniej chronić te najbardziej osobiste uczucia i doświadczenia.
Niech nasze przeżycia będą tylko nasze. Jakkolwiek brzmi to banalnie – dla jednych to oczywiste, ale kto kiedyś próbował ratować osobę uzależnioną, wie, że to, co dla jednych jest okruszkiem, dla innych może być głazem – chroniąc własne doświadczenia pielęgnujemy także prawdę. Wpuszczanie do sieci intymnych, prywatnych zdjęć, poddawanie ich pod osąd socialmediowej publiki, sprawia, że nasze wspomnienia nie są już nasze. Ba, to jak myślimy o przeszłości, staje się zależne od algorytmów.
Gra w Życie, jak to zgrabnie ujmuje Pressly, to sztuka kontroli uczuć i emocji, umiejętność unikania zranień i krzywd, a kiedy do nich już dojdzie, zdolność regeneracji. A ta ostatnia jest trudna, gdy plaster wciąż jest zrywany poprzez cyfrowe ślady.
Biznes nie zadba o nasze cyfrowe zdrowie psychiczne. Na państwo także nie ma co liczyć – regulacje, kiedy nawet się pojawiają, są dziurawe – tym bardziej że wiele rządów, jak ten w Polsce, jest na pasku big techów. Pierwszą i ostatnią instancją jesteśmy my sami. Może nie wszystko, ale wciąż wiele jest w twoich rękach. A w nich masz smartfon. Albo będziesz żyć w świecie poprzez niego, albo poza nim, w sobie, dla siebie.